Jaką inflację widzą Polacy? Jak dowodzi nasz sondaż: ok. 20-30-procentową. Biorąc pod uwagę, o ile ceny rzeczywiście są wyższe niż przed rokiem (w grudniu 2021 r. o 8,6 proc.) oraz doświadczenie sklepowe i emocje, to umiarkowane wskazanie. Co nie zmienia faktu, że jednocześnie jest szokująco wysokie.
Jaką inflację widzą Polacy? Jak dowodzi nasz sondaż: ok. 20-30-procentową. Biorąc pod uwagę, o ile ceny rzeczywiście są wyższe niż przed rokiem (w grudniu 2021 r. o 8,6 proc.) oraz doświadczenie sklepowe i emocje, to umiarkowane wskazanie. Co nie zmienia faktu, że jednocześnie jest szokująco wysokie.
Krzysztof Jedlak, redaktor naczelny DGP
Potwierdza też ono, że bank centralny popełnił kolosalne błędy, które mają i - oby jak najkrócej - będą mieć fatalne konsekwencje. Nie, nie dotyczą one tylko spóźnionych i zbyt łagodnych podwyżek stóp procentowych. Chodzi o całokształt. Ale po kolei.
NBP ma oczywiście rację, kiedy twierdzi, że przyczyny wysokiej inflacji są związane z sytuacją na rynkach międzynarodowych. Wysokie ceny paliw i energii, braki w zaopatrzeniu, wzmożony popyt itd. Ale - po pierwsze - nie jest tak, że żadne czynniki wewnętrzne, krajowe, nie napędzają wzrostu cen. Po drugie, niezależnie od źródeł wysokiej inflacji są narzędzia fiskalne i monetarne, z których można i trzeba (również trzeba było) korzystać, by przeciwdziałać inflacji i oczekiwaniom inflacyjnym - nawet jeśli efekty miałyby być siłą rzeczy ograniczone. I nawet jeśli - to jest politycznie najtrudniejsze, ale dlatego nie zależność banków centralnych jest w takiej cenie - miałyby temu towarzyszyć koszty, również koszty społeczne. Tempo wzrostu PKB jest ważne, stopa bezrobocia nie mniej. Ale wartość pieniądza jest podstawą. Jeśli kruszeje, nie da się obronić ani należytego rozwoju gospodarczego, ani rynku pracy. Cała gospodarka jest rozchwiana i zagrożona. Słusznie wartość tę uznawano w Polsce za dogmat w ostatnich dekadach. I za jedną z największych zdobyczy transformacji gospodarczej. Było to tym istotniejsze, że mieliśmy wcześniej do czynienia z gospodarką, w której krajowy pieniądz - inaczej niż waluty - nie miał wartości. A co za tym idzie - nic w sferze dóbr materialnych i usług nie miało realnej wartości i wyceny. Nie chcę przez to powiedzieć, że w ostatnich 20-30 latach nie popełniono żadnych błędów w polityce monetarnej, np. czasami schładzając nadmiernie gospodarkę. To były błędy, które dało się jednak szybko naprawić. I nie sięgały fundamentów. Mogły być w danym momencie dotkliwe, ale nie miały długofalowych i nieobliczalnych skutków. W ich kontekście bardziej możemy mówić o utraconych korzyściach (wolniejszy rozwój) niż o szkodach i stratach, z jakimi mamy lub możemy mieć do czynienia teraz.
Wracając więc do współczesności - za największy błąd banku centralnego, którego nie można usprawiedliwić, uważam przyzwolenie na spuchnięcie oczekiwań inflacyjnych. W skrócie - oczekiwania te są doskonałym środowiskiem dla inflacji i stają się same z siebie źródłem wzrostu cen. Samospełniającą się przepowiednią. Rekordowo niskie stopy procentowe zostały w związku z pandemią jeszcze obniżone - mimo że już jakiś czas temu pożegnaliśmy się z tendencjami deflacyjnymi i od 2017 r. widzimy, że ceny rosną, a w 2020 r. widzieliśmy, że rosną zanadto (z trudem mieszczą się w tzw. celu inflacyjnym NBP, balansując na górnej granicy widełek). Ale dobrze - choć ceny już wówczas rosły silniej niż przez lata, pandemia mogła oznaczać ogromne załamanie gospodarki. Uznajmy więc, że dostarczono jej paliwo, zanim to było potrzebne. Działanie wyprzedzające i nadmiarowe - ale o tym wiemy po fakcie. Jednak upór, z jakim przy rekordowo niskich stopach trwano, także w czasie bardzo silnego odbicia gospodarczego po miesiącach lockdownów oraz cała towarzysząca temu narracja były jasnym i bardzo demoralizującym sygnałem: walka z inflacją nie jest priorytetem. Na bardzo silny wzrost cen jest przyzwolenie. A stopy są odpowiednie i nie ma powodu do jakichkolwiek działań. To było słowne luzowanie polityki pieniężnej na nieprawdopodobną skalę. W bardzo złym momencie.
Jednakże pozwalając, a nawet podsycając - zamiast gasić - werbalnie (w tym poprzez politykę komunikacyjną) drastyczny wzrost oczekiwań inflacyjnych bank centralny zgadzał się de facto na przywołanie jak najgorszych skojarzeń i wspomnień związanych z epoką cen poza realną kontrolą, wzmocnienie fali bardzo silnych i destrukcyjnych emocji oraz rozkręcenie spirali strachu. To nie przesada. Widzimy dobrze w ostatnich miesiącach, że demon został obudzony.
Oczywiście, kiedy wzrost cen okazał się szokująco duży, a reakcje społeczne i związana z nimi presja dostatecznie silne, Rada Polityki Pieniężnej podjęła działania. Spóźnione. I w gruncie rzeczy bardzo delikatne. Dopiero druga podwyżka stóp oznaczała, że znalazły się one na poziomie… sprzed pandemii. Na tym samym, na jakim były w czasach, kiedy mieliśmy do czynienia… z deflacją lub co najwyżej bardzo łagodną inflacją.
Wszyscy lubują się w „sportowych” porównaniach. Obwieszczamy więc co jakiś czas, że inflacja jest rekordowa - najwyższa od dekad. Obecnie - od 2000 r., kiedy wynosiła (średniorocznie) 10,1 proc. Jaka była wówczas stopa referencyjna NBP? Takiej informacji już zazwyczaj nie znajdziemy. Otóż wynosiła 17,5-19 proc. Nie, nie namawiam do tego, aby podwyższyć dziś cenę pieniądza do takiego poziomu.
Chodzi o podejście. O różnicę. À propos różnic. Możemy porównać inflację (średnioroczną) w ostatnich dwudziestu, dwudziestu kilku latach oraz towarzyszące jej stopy. To porównanie, które daje do myślenia. Do globalnego kryzysu z 2008 r. cena pieniądza była zawsze wyraźnie wyższa niż tempo wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych. Później sytuacja była bardziej zróżnicowana. Nadal stopy były zasadniczo wyższe niż inflacja (wyjąwszy epizod z 2011 r.), ale różnica była już mniejsza. Miało to oczywiście związek z sytuacją gospodarczą i niestandardową polityką monetarną na świecie oraz przede wszystkim globalnym środowiskiem deflacyjnym.
W 2017 r. różnica stała się ujemna: inflacja jest wyższa niż stopa referencyjna. Od 2020 r. jest głęboko ujemna. Od lat wiadomo, że nie opłaca się oszczędzać, w tym trzymać pieniędzy w bankach. Ale nie chodzi tylko o to. Raczej o radykalną zmianę paradygmatu. O stymulowanie ucieczki od pieniądza. O dopalacze dla ekspansywnej polityki fiskalnej i całej gospodarki. Dołóżmy do tego nie tylko decyzje odnośnie do ceny pieniądza, ale też interwencje słowne i wspominaną już narrację i politykę komunikacyjną towarzyszące ekstremalnie luźnej polityce monetarnej.
Czy może dziwić, że mimo ostatniej serii podwyżek stóp rozjazd między nimi a inflacją wcale się nie skurczył? Różnica jest ujemna, przekracza -6 (biorąc pod uwagę inflację z miesięcy, w których zapadały decyzje o podwyżce ceny pieniądza) i… rośnie.
Polacy widzą wielką inflację i się jej boją? To w dużej mierze zasługa banku centralnego. I jego największy błąd.
/>
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama