Nawet jeśli w tym kwartale inflacja przebije 4 proc., a w całym roku osiągnie poziom 3,5 proc., nie powinien to być powód do niepokoju. Przy tak niskim bezrobociu i wysokim wzroście PKB i płac kilkuprocentowy wzrost cen nie jest niczym niezwykłym.
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
W grudniu 2019 r. ceny towarów i usług konsumpcyjnych wzrosły o 3,4 proc. – był to najwyższy odczyt inflacji od 2012 r. Przewyższał także przewidywania ekonomistów, którzy twierdzili, że tak wysoki wzrost cen zanotujemy dopiero w styczniu, co miało mieć związek m.in. z podwyżką płacy minimalnej do 2,6 tys. zł brutto.
Od lat inflacja ma u nas bardzo złą prasę. Cóż, w debacie publicznej wciąż dominuje szkoła ekonomiczna, według której najbardziej pożądany jest jej minimalny wzrost. Tak, gdybyśmy byli społeczeństwem rentierów, niechęć do inflacji byłaby zrozumiała. Jednak w kraju, w którym zdecydowana większość społeczeństwa żyje z bieżących dochodów z pracy, często mieszkając w mieszkaniach obciążonych hipotekami, takie demonizowanie wzrostu cen musi zastanawiać.

Wzrost zamiast marazmu

Przede wszystkim zadziwiające jest to, że wzrosty cen są u nas uznawane za sygnał, że z gospodarką dzieje się coś niedobrego. Kilkuprocentowa inflacja, a z taką mamy właśnie do czynienia, najczęściej jest dowodem na coś przeciwnego: towarzyszy ona rosnącym płacom i dobrej koniunkturze. Pensje mają wpływ na inflację, bo są częścią kosztów pracy – przy rosnących wynagrodzeniach pracodawcy muszą podnosić ceny, jeśli chcą utrzymać marże na stałym poziomie. Ale choć pensje – zwiększające się – są istotną częścią kosztów pracy, to jednak ceny nie rosną równe szybko – gdyby tak było, to jakikolwiek wzrost realnych dochodów byłby niemożliwy. A więc per saldo pracownicy – a tych jest zdecydowana większość – wychodzą na swoje. Pracodawcy mogą za to cieszyć się rosnącym popytem, co zresztą wykorzystują do podwyższania cen.
Poza tym kilkuprocentowa inflacja może też napędzać wzrost gospodarczy. Trzymanie pieniędzy na bankowych lokatach staje się mniej opłacalne (o ile stopy procentowe nie są podwyższane), więc konsumenci chętniej robią zakupy, zaś przedsiębiorstwa nie przeciągają nakładów inwestycyjnych, bo za rok będą droższe. Jedni oraz drudzy starają się przy okazji stabilnie zwiększać własne dochody, by wzrastające ceny nie przegoniły ich płac lub zysków – pracownicy dążą do podnoszenia umiejętności, by mieć podstawy do żądania podwyżek, przedsiębiorcy optymalizują produkcję, by móc presji płacowej sprostać. A więc kilkuprocentowa inflacja podtrzymuje energię większości podmiotów działających na rynku – bo skłania je do działania.
Deflacja, spadek cen, jest symbolem marazmu. Towarzyszy stagnacji płac oraz PKB, a często też recesji. Wynagrodzenia nie rosną, więc nie ma powodu, by podnosić ceny, tym bardziej że każdy taki ruch może doprowadzić do spadku liczby klientów. Ogólny pesymizm skłania do oglądania każdego złotego, dolara lub euro z każdej strony, za to najlepszą opcją wydaje się trzymanie pieniędzy na lokacie – na czarną godzinę lub na moment, w którym będzie jeszcze taniej.

Inflacja optymalna

Dlatego też banki centralne większości krajów rozwiniętych przyjmują cele inflacyjne nie na poziomie zera, lecz zwykle ok. 2 proc. z jednoprocentowym odchyleniem – co oznacza, że powinny interweniować, jeśli wzrost cen będzie niższy lub wyższy od celu o taką właśnie wartość. Tak jest chociażby w USA i Wielkiej Brytanii. Kraje rozwijające się, którym zależy na szybkim przyroście PKB, ustanawiają cele inflacyjne na wyższym poziomie, bo dla nich stabilność cen jest mniej istotna niż produkcja i inwestycje. Na przykład Brazylia przyjęła na ten rok 4-procentowy cel z 1,5-procentowym odchyleniem.
Polska w 2004 r. przyjęła cel inflacyjny na poziomie 2,5 proc. z jednoprocentowym odchyleniem, co było konserwatywnym posunięciem jak na niski poziom rozwoju naszego kraju. Nic dziwnego, na czele Rady Polityki Pieniężnej stał wtedy prof. Leszek Balcerowicz, monetarysta, dla którego stabilność cen ma kluczowe znaczenie. Cel ten utrzymywany jest przez RPP do dziś, a grudniowa inflacja, która wzbudziła tak duże emocje, wciąż nie przekracza go o zakładane odchylenie.
Wśród progresywnych ekonomistów pojawiają się głosy, że kraje rozwinięte zbytnio przywiązały się do stabilności cen kosztem długookresowego wzrostu. Na przykład w 2016 r. ekonomiści Paul De Grauwe (London School of Economics) oraz Yuemei Ji (University College London) opublikowali badania, z których wynika, że banki centralne krajów Zachodu powinny podnieść cele inflacyjne do 4 proc. Dzięki temu miałyby o wiele większe możliwości stymulowania gospodarki w razie recesji. Według nich utrzymywanie inflacji zbyt blisko zera może sprawić, że w krajowej gospodarce zapanuje „chroniczny pesymizm”, a ewentualna recesja, która prędzej czy później przyjść musi, zamieni się w długotrwały kryzys.

Tanio jak w Polsce

Mając to wszystko na uwadze, trudno uznać, żeby inflacja w Polsce była szczególnie wysoka. Tak naprawdę była ona zastanawiająco niska w ostatnich latach, zważywszy na szybki wzrost płac i PKB. Najwyraźniej płace były na tak niskim poziomie, że firmy mogły sobie pozwolić na podnoszenie wynagrodzeń bez podnoszenia cen.
Według Eurostatu w latach 2017 i 2018 Polska notowała ok. 5-procentowy realny wzrost PKB. Mieliśmy przy tym wzrost cen na poziomie odpowiednio 1,6 proc. i 1,2 proc. Węgry, w których wzrost w tym czasie był niemal identyczny, zanotowały inflację wysokości 2,4 proc. w 2017 r. i 2,9 proc. w 2018. Ponad dwuprocentowa inflacja była w tych latach również w Czechach, choć wzrost PKB nad Wełtawą był znacząco niższy niż w Polsce – w 2018 r. nie dobił nawet do 3 proc. Wzrost PKB Słowacji w 2017 r. wyniósł 3 proc., a w 2018 r. 4 proc., jednak inflacja odpowiednio 1,4 proc. i 2,5 proc. W 2018 r. Polska zanotowała trzeci najwyższy wzrost PKB w UE (wspólnie z Węgrami), notując przy tym jeden z najniższych poziomów inflacji – tylko w czterech krajach UE była ona mniejsza, a w kilku innych taka sama.
W ubiegłym roku wzrost nadwiślańskich cen rzeczywiście przyspieszył, szczególnie w ostatnich miesiącach. Według Eurostatu w grudniu inflacja wyniosła w Polsce 3 proc. (liczona metodologią unijną jest nieco niższa niż liczona przez GUS), co było szóstym najwyższym odczytem w UE. Tymczasem pod względem wzrostu PKB plasowaliśmy się na drugim miejscu w Unii, wspólnie z Estonią, a za Węgrami (dane za III kw. 2019 r.). Jednak na Węgrzech wzrost cen w grudniu wyniósł 4 proc., podobnie zresztą jak w Rumunii, choć dynamika PKB w tej drugiej była niższa o jeden punkt procentowy niż w Polsce.
Gdzie inflacja jest obecnie najniższa w Europie? Głównie na południu kontynentu – w Hiszpanii, Portugalii i we Włoszech – wyraźnie poniżej jednego procenta. Te trzy kraje przechodzą spore problemy gospodarcze. Włochom od lat ciąży stagnacja, Hiszpania zmaga się z fatalną sytuacją na rynku pracy, szczególnie wśród młodych. Przy tak wysokim bezrobociu, jakie jest w Hiszpanii (14 proc. w listopadzie 2018 r.), i takim zastoju, jaki jest we Włoszech (0,3 proc. wzrostu w III kw. 2019 r.), inflacja musi być niska. Mało kto chciałby się jednak z nimi zamienić.

Pracownicy na plusie

Kilkuprocentowa inflacja może być z definicji zła w zasadzie jedynie dla osób, które utrzymują się z zaoszczędzonego kapitału. Jeśli stopy procentowe nie rosną, to realna wartość oszczędności i odsetek spada. Tylko że takich osób w Polsce jest mało. Wciąż jesteśmy krajem, w którym większość aktywnych zawodowo obywateli utrzymuje się z bieżących dochodów z pracy.
Dla pracowników inflacja nie jest niczym złym, o ile tylko wzrost płac nie tylko nadąża za wzrostem cen, lecz także go przebija. A tak się właśnie dzieje. W listopadzie płace nominalne według GUS wzrosły o 5,3 proc. rok do roku, więc z nawiązką przegoniły wzrost cen (odczytu za grudzień nie było w momencie pisania tekstu). Zharmonizowany wskaźnik cen konsumpcyjnych od końca 2016 r. wzrósł o 6 proc., ale płace nominalne w tym okresie skoczyły przeciętnie o 20 proc. Tak więc płace nominalne wzrosły w tym czasie kilka razy bardziej niż ceny.
Poza tym inflacja na kilkuprocentowym poziomie jest korzystna dla osób, które wzięły kredyty hipoteczne, a przecież w takich mieszkaniach mieszkają setki tysięcy Polaków. Dzięki niej spada realna wartość kredytów oraz rat. Oczywiście jeśli nie rosną przy tym stopy procentowe, gdyż zdecydowana większość kredytobiorców ma pożyczki ze zmiennym oprocentowaniem. Jednak te nie tylko stoją w miejscu od dłuższego czasu, lecz także mają się nie zmieniać w nadchodzącej przyszłości – tak przynajmniej zadeklarował szef NBP i zarazem przewodniczący RPP. Inflacja w żaden sposób nie zagraża też emerytom, gdyż świadczenia emerytalne są co roku waloryzowane co najmniej o jej wysokość.
Nawet jeśli w nadchodzącym kwartale inflacja przebije 4 proc., a w całym roku sięgnie 3,5 proc., to nie powinien to być żaden powód do paniki, a nawet niepokoju. Przy tak niskim bezrobociu i stosunkowo wysokim wzroście PKB i płac kilkuprocentowa inflacja nie jest niczym niezwykłym.