Wzrost cen ponad cel nbp mamy jak w banku. konsumenci i oszczędzający łapią się za portfele, z niepokojem obserwując akceptowany politycznie flirt gospodarki z inflacją.
Magazyn DGP z 24 stycznia 2020 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Otwarte pozostaje pytanie: czy będzie to wzrost przejściowy, jak chciałby NBP, czy też inflacja rozgości się u nas na dobre, zmuszając w końcu Radę Polityki Pieniężnej do podwyżki stóp procentowych. Hydra inflacji w ostatnich latach już kilkakrotnie podnosiła swój łeb, aby po chwili odpuszczać. Jednak w grudniu – według GUS – podskoczyła do 3,4 proc., szokując ekonomistów i analityków. Tym bardziej że stało się to przed styczniem 2020 r., kiedy dopiero oczekiwany jest wstrząs spowodowany podwyżkami cen prądu, akcyzy czy opłat za śmieci. Drożeje wszystko, co jest istotne dla konsumentów: nie tylko energia i żywność, ale też usługi. Niedawno jeszcze podśmiewano się z wyskoku cen kostki masła czy pietruszki, ale dziś nikomu nie jest już do śmiechu.
Jeden z byłych wiceministrów finansów zapytany dwa lata temu o to, dlaczego gigantyczne transfery socjalne idące w dziesiątki miliardów złotych rocznie oraz gnające płace nie wywołują ostrego wzrostu cen, odpowiedział pół żartem, pół serio: „Mordercza walka na ceny Biedronki i Lidla jest w stanie pogrążyć każdą inflację”. Jednak nad słabym wzrostem cen w poprzednich latach głowili się i konsumenci, i analitycy. Dochodziło do tego, że pojawiały się podejrzenia w kategoriach teorii spiskowej, że oficjalna inflacja jest zaniżana. Dziś nawet klienci dyskontów czują, że mamy drożyznę. A agresywne akcje promocyjne w stylu „kup 3 za 2” albo „30 proc. taniej w dniach…” nie są w stanie tego zamaskować. Potężne sieci nie mogą udawać bez końca, że są w stanie wszystkie podwyżki same udźwignąć.
Ze świecą szukać kogoś, kto zaryzykowałby twierdzenie, że w tym roku inflacja – co najmniej przejściowo – nie znajdzie się poza górnym ograniczeniem widełek wahań (+/–1 pkt proc.) od celu 2,5 proc. Mamy za to prawdziwą licytację: kto da więcej? 3,5 proc.? 4 proc.? Może 5 proc.? Pewne jest jedno: czasy niskiej inflacji i deflacji mamy za sobą. I wszyscy będą musieli się nauczyć żyć w nowych realiach, w których oszczędności są przez nią pożerane, zaś posiadacze kapitału rozpaczliwie szukają ochrony przed utratą jego wartości. Bo banki tego nie gwarantują.
Dla posiadaczy depozytów każdy kolejny wzrost cen będzie oznaczać jedno: powiększenie realnych strat, skoro oprocentowanie coraz bardziej nie nadąża za inflacją. A wiele wskazuje, że tak się właśnie stanie, ponieważ z Rady Polityki Pieniężnej słychać uspokajającego głosy, że stopy procentowe pozostaną nie ruszone do końca kadencji, czyli główna będzie na najniższym historycznie poziomie 1,5 proc. Banki same z siebie nie będą płacić więcej za lokaty, bo i bez tego dławią się nadwyżką pieniędzy, których nie są w stanie przekuć na kredyty. Nadpłynność sektora bankowego stała się już chronicznym problemem.
Zmiany stóp nie ma co się spodziewać z kilku powodów. Po pierwsze, na świecie dominują ekstremalnie niskie stopy procentowe i na razie nikt w największych bankach centralnych nie myśli o podwyżkach. Po drugie, w tym roku mamy wybory prezydenckie, a cena kredytu jest tak samo drażliwa dla wyborców jak ceny prądu. Zatem utrzymanie niezmienionej polityki pieniężnej – czytaj: tanich pożyczek, może mieć także motywacje polityczne (choć nikt się otwarcie do tego nie przyzna). Tak czy siak, wygląda na to, że inflacja została z pełną świadomością spuszczona z łańcucha, ujemne stopy procentowe uznane za coś normalnego, a o tym, o ile wskaźnik cen wzrośnie albo spadnie, decydować będą siły rynkowe i koniunkturalne, nie będzie zaś sterowany za pomocą polityki pieniężnej.
Niesie to ze sobą duże zagrożenie, ponieważ inflacja łatwo może się wymknąć spod kontroli. To jak wypuszczenie dżinna z butelki: trudno go z powrotem tam uwięzić, nawet siłą. Może stać się demonem naszej gospodarki, szczególnie jeśli Polacy będą działać jak w samospełniającej się przepowiedni, że „będzie drożyzna”, i swoimi zakupami nakręcać spiralę cen. Na razie częściej oficjalnie słychać słynne: „Polacy, nic się nie stało”, przekonywania, że trochę wyższa inflacja dla rozwijającej się gospodarki nie jest taka zła, że budżet państwa na tym skorzysta, bo będzie mieć „gratis” większe dochody podatkowe itd. Jednak na dłuższą metę będzie mieć rujnujący skutek, w pierwszej kolejności dla gospodarstw domowych, szczególnie tych najuboższych, które najwięcej wydają na żywność.
Dlatego inflacja ma ważny negatywny aspekt społeczny. I dotyczy on także walki z ubóstwem i troską rządu o polskie rodziny. Świadczenia takie jak 500+ nie są waloryzowane, więc przy szybko rosnącej inflacji realnie się zmniejsza ich wartość. Zatem godzenie się na wysoki wzrost cen kłóci się z troską o dobrobyt rodzin wspomaganych transferami socjalnymi (w efekt demograficzny 500+ nikt już chyba nie wierzy).
Po kieszeni dostaną także zamożniejsi, bo – owszem – im nadal wystarczy na zastawiony stół, ale będą widzieć, jak topnieje realna wartość ich oszczędności lokowanych w bankach. Jeśli inflację mamy 3,4 proc., a załóżmy lokaty dają średnio 1,4 proc., to mamy realnie aż 2 pkt proc. straty. Zatem lokowanie w bankach, w celu bezpiecznej ochrony kapitału przed utratą wartości, faktycznie w Polsce przestało mieć ekonomiczny sens.
Wysoka inflacja ma jeszcze jeden uboczny skutek: do realnej straty posiadaczy lokat dochodzi dodatkowe karanie ich „podatkiem Belki”. Bo, choć jest to podatek od zysku, to naliczany od zysku nominalnego. W praktyce klient banku ponosi realną stratę, która zostaje pogłębiona podatkiem, co stanowi kuriozum z kategorii niesprawiedliwości podatkowej.
Dlatego, co bardziej zorientowani w regułach ekonomii Polacy rozpaczliwie szukają alternatywnych inwestycji, które i ochronią kapitał, i dadzą poczucie bezpieczeństwa, a najlepiej i realny zarobek. Stąd boom na rynku nieruchomości. Warto zwrócić uwagę, jak wielki odsetek transakcji jest za gotówkę, a nie kredyt. To znak, że przepływają pieniądze z lokat bankowych. Brokerzy nieoficjalnie mówią o rosnącym od grudnia zainteresowaniu indywidualnym inwestowaniem na giełdzie, co także wymaga przesunięcia gotówki. Preferujący spokojny sen chętnie kupują indeksowane obligacje skarbowe (oprocentowanie złożone ze stopy inflacji plus marża), które, nie dość, że chronią kapitał, to jeszcze pozwalają trochę zarobić. Ta ucieczka w obligacje może się jedynie potęgować w 2020 r., im wyższa będzie inflacja i im dłużej będą utrzymywane niskie stopy.
Zatem w tym roku będziemy świadkami dawno niewidzianego szoku. Będzie to tym bardziej niemiłe doświadczenie, że jeszcze świeżo mamy w pamięci długi, bo ponad dwuletni cykl deflacyjny. Pasywna polityka pieniężna może sprawić, że będzie to rodzaj eksperymentu na żywym organizmie gospodarki, ze skutkami, których do końca nie można przewidzieć. Oby flirt z wysoką inflacją nie skończył się w niedalekiej przyszłości skokowymi podwyżkami stóp procentowych. Mogłoby to wpędzić w tarapaty posiadaczy kredytów hipotecznych, tym razem w złotych, którzy zdążyli się już od kilku lat przyzwyczaić do rekordowo tanich pożyczek i są często święcie przekonani – jak kiedyś frankowicze – że tak już będzie zawsze. A na mównicę sejmową wejdzie ktoś i rozpaczliwie zawoła: „Balcerowicz musi wrócić!”.