Rząd postawił słuszną diagnozę: podnoszenie stopy inwestycji jest konieczne, ale nie tylko nie osiągnął celów zapisanych we wesłanej strategii, ale wręcz się od nich oddalił.
/>
Mamy dwa nurty w dyskusji o rosnących cenach. W pierwszym pobrzmiewają poważnie brzmiące ostrzeżenia („grozi nam stagflacja”), nawet z domieszką histerii („szalejąca drożyzna”, „drenowanie kieszeni Polaków”); w drugim raczej lekceważenie („to przejściowe”), z odrobiną imposybilizmu („to nie zależy od polityki pieniężnej”).
Pierwszy nurt każe nam przyjąć perspektywę nadciągającej katastrofy. Stagflacja to zjawisko niebezpieczne. Występuje w nim gwałtowny wzrost cen w warunkach gospodarczej stagnacji czy nawet recesji. Dziwactwo, w którym popyt jest albo słaby, albo nawet spada, a mimo to ceny rosną, co dobija gospodarkę, stając się dodatkową zaporą dla konsumpcji prywatnej. Dodatkową, bo stagnacja (zupełne wyhamowanie aktywności gospodarczej) oznacza raczej małe prawdopodobieństwo podwyżek płac, a w recesji (czyli „zwijaniu się” gospodarki) rosnące bezrobocie to naturalny element krajobrazu. Tak czy owak dochody albo nie rosną, albo spadają – a tu ceny jeszcze szybują w górę. To właśnie jest stagflacja, której świat po raz pierwszy doświadczył w latach 70. poprzedniego wieku, gdy najpierw USA zrezygnowały ze standardu złota (pokrycia dolara w kruszcu), a wkrótce potem kraje arabskie zrzeszone w OPEC nałożyły embargo na dostawy ropy na kraje popierające Izrael w wojnie Jom Kipur. Zerwanie dolara ze złotej kotwicy (powiązane z jego 10-proc. dewaluacją) w połączeniu z szokiem podażowym (cena baryłki ropy wzrosła czterokrotnie) wywołały inflacyjny skok, z jednoczesnym wepchnięciem gospodarek Zachodu w stagnację.
Scenariusz stagflacyjny tłumaczony jest tym, że nasza gospodarka ciągle jest na wznoszącej. Według większości prognoz wzrost PKB wyniesie w tym roku ok. 3–3,5 proc. (to mniej niż w 2018 i 2019 r.). W dodatku zbliżony do potencjalnego, a więc takiego, który jest względnie bezpieczny, bo nie niesie ze sobą ryzyka makroekonomicznych nierównowag. Rynek pracy zaś jest w takim stanie, że właściwie nie grozi nam wzrost bezrobocia. Firmy co najwyżej mogą przestać zatrudniać.
Drożyzna? Odczucia wzrostu cen są jak najbardziej subiektywne. Dla kogoś, kto uwielbia kotlety schabowe, trwa od kwietnia ubiegłego roku, gdy zaczęły rosnąć ceny wieprzowiny – i dziś ceny są wyższe niż przed rokiem o mniej więcej jedną trzecią. Ale obiektywnie, przykładając statystyczną miarę, inflacja wynosi dziś 3,4 proc. To wskaźnik nadal mieszczący się w dopuszczalnym paśmie odchyleń od celu inflacyjnego NBP (2,5 proc. plus/minus 1 punkt). Wieprzowina, choć droga, stanowi tylko część koszyka wydatków statystycznej polskiej rodziny.
Apologeci postawy „Polacy, nic się nie stało” – mieszczący się w drugim nurcie debaty – proponują z kolei podejście beztroskie. Pewnie nieraz usłyszymy o tym, że wzrost inflacji „ma charakter przejściowy”, o „czynnikach podażowych”, na które przecież „polityka pieniężna nie ma wpływu”. Wszak inflacja przyspiesza przez ceny regulowane (opłaty za śmieci czy prąd) albo będące pod wpływem wydarzeń na świecie (ASF w Chinach i wywołany nim gigantyczny popyt na wieprzowinę), czy coś tak nieprzewidywalnego jak pogoda (susza i niskie zbiory w poprzednim roku powodujące niższą podaż niektórych płodów rolnych). Co tu można zdziałać? O deszcz można się modlić. Słowem nic się nie da zrobić i jedyne, co nam pozostaje, to przeczekać.
Ale to też nie do końca prawda. Ceny ziemniaków nie wzrosłyby o 70 proc. (dane z grudnia, z targowisk), gdyby ich zbiory nie były w 2019 r. przez suszę mniejsze o kilkanaście procent. W ostatnich dniach Wody Polskie, instytucja odpowiadająca za całość gospodarki wodnej, poinformowały, że na dużym obszarze kraju już teraz występują ostre niedobory wody. Co nie najlepiej wróży pierwszej fazie wegetacji roślin. A przecież wcale nie musi tak być, bo brak wody nie wynika tylko z coraz mniejszych opadów. I tu właśnie narracja spod znaku „nic się nie da zrobić” zaczyna zgrzytać. Braki wody to też efekt wielkich zaniedbań w gospodarce wodnej. System retencji nie działa, bo ani nie zapobiega powodziom, ani nie magazynuje wody w okresach niedoborów. Inwestycje w retencję są rozpisane na wiele lat i tak długo, jak nie zaczną działać, problemy z produkcją rolną – i z cenami żywności – będą powracać.
A wzrost cen prądu? Też przecież nie wziął się znikąd. Janusz Steinhoff, były minister gospodarki, w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” zwracał uwagę, że mamy najwyższe ceny hurtowe energii elektrycznej w Europie. Według niego to wina miksu energetycznego (większość energii uzyskujemy przy wykorzystaniu paliw kopalnych), wzrostu kosztów emisji CO2 i wysokich kosztów wydobycia węgla. Jak mówił Steinhoff, jeśli nic się nie zmieni, powinniśmy się przyzwyczaić do drogiej energii elektrycznej.
Kolejny zgrzyt: rosnące ceny usług. To jeden z głównych motorów wzrostu inflacji od kilku miesięcy. I rząd ma w tym swój udział. Może nie bezpośredni, ale istotny. Poukładał tak swoją politykę gospodarczą i społeczną, że z jednej strony pompuje miliardy złotych w transfery społeczne, podgrzewając popyt. A z drugiej podnosi płacę minimalną, co oznacza wzrost kosztów pracy. Akurat w niektórych usługach to one stanowią główny koszt działalności. Skoro jednak rośnie popyt, to dość łatwo przerzucić wyższy koszt na klienta. To się właśnie dzieje. Nie przez przypadek w grudniu wzrost cen usług w Polsce należał do jednego z największych w Europie. W zestawieniu Eurostatu wyprzedziła nas tylko Turcja. Czy firmy mogłyby wziąć na siebie podwyżki płac, rezygnując z części marż? Mogłyby, ale powtarzane od kilku miesięcy twierdzenia o drożyźnie to doskonała okazja, by tego nie robić. Bo skoro percepcja społeczna jest właśnie taka („wszystko drożeje”), to klienci powinni przyjąć wzrost cen ze zrozumieniem. Błędne koło albo – jak kto woli – samospełniająca się przepowiednia.
Ten mechanizm nie musi zadziałać w innych działach gospodarki, np. w przemyśle. Sektor wytwórczy ma większą gamę instrumentów, by zmniejszać koszty pracy. O ile trudno sobie jeszcze dziś wyobrazić automat zamiast kelnera w restauracji, o tyle dość łatwo bardziej wydajną linię produkcyjną, do obsługi której potrzeba mniejszej liczby pracowników. Nazywa się to zastępowaniem pracy przez kapitał. Mniejsza liczba pracowników to niższe koszty pracy przy wyższych przychodach ze sprzedaży. W sytuacji niedoboru pracowników inwestycje w takie nowe linie wydają się oczywistością. I tak właśnie się działo w wielu gospodarkach, a ekonomiści tym właśnie – substytucją pracy kapitałem – tłumaczyli brak inflacji przy gospodarczym wzroście.
Owszem, tak to działało i działa – ale nie w Polsce. U nas ten efekt z jakichś powodów nie nastąpił. Oczywiście nie można powiedzieć, że rząd coś tu bezpośrednio zaniedbał, w końcu nie można nikogo siłą zmusić do inwestowania. Ale sobie temat odpuścił, choć przecież w Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju postawił słuszną diagnozę: podnoszenie stopy inwestycji w gospodarce jest konieczne. I dla zwiększenia wydajności, i dla bezpiecznego podnoszenia płac, i ogólnie rozumianej modernizacji gospodarki. Rząd nie tylko nie osiągnął celów zapisanych we własnej strategii, ale wręcz się od nich oddalił, bo stopa inwestycji spadła. Ma to nie tylko wymiar polityczny, lecz także ekonomiczny. Problem, jaki mają dziś polskie firmy przemysłowe, to jak zwiększać produktywność w sytuacji, gdy trudno o nowych pracowników. I jak tę produktywność utrzymać w czasach konkurencji o pracownika. Oczywiście jedyny dostępny sposób to spełnianie żądań płacowych.
Na ceny nie musi się to tak od razu przenieść, bo można ciąć marże. Można stosować też inne triki, np. lepkość cen (czy też ceny kwantowe, jak kto woli). Lepkość polega na utrzymywaniu ich na stałym poziomie przy jednoczesnym manipulowaniu produktem, np. składem zastosowanych półproduktów czy nieznacznym przeprojektowaniem, które będzie miało wpływ na koszt wytworzenia. Można też liczyć na imigrantów, którzy nie będą tak roszczeniowi w temacie płac.
Tyle że to działania na krótką metę. Marż nie da się ciąć w nieskończoność. Lepkość cen też nie wszędzie się sprawdza, a i jakości nie można obniżać wiecznie, bo w końcu zacznie się tracić klientów. A imigracja? Cóż, w tym przypadku też nie doczekaliśmy się spójnej polityki rządowej, dzięki której moglibyśmy przynajmniej zachęcać imigrantów ze Wschodu do związania się z Polską na stałe. A jeśli ktoś liczy na to, że Ukraińcy – którzy stanowią imigracyjną większość – będą pracować za dotychczasowe stawki, też może się przeliczyć. Hrywna umocniła się wobec złotego o 17 proc. w ciągu ostatniego roku. Co oznacza, że Ukraińcy, zarabiając w Polsce, realnie tyle stracili. A więc i oni mogą domagać się podwyżek.
Odpuszczenie inwestycji w wydajność może więc powodować strukturalnie presję na wzrost cen w dłuższym terminie. Owszem, nadciągające spowolnienie będzie to zjawisko łagodzić, popyt nieco spadnie i firmy nie będą intensywnie zwiększać zatrudnienia. Ale prędzej czy później temat wróci. Mają rację ci ekonomiści – jak Marcin Mrowiec z Pekao SA – którzy mówią o inflacyjnych perspektywach właśnie w kontekście inwestycyjnych zaniedbań. Mogą się one okazać bardziej kosztowne, niż nam się dzisiaj wydaje.
Mają rację ci ekonomiści – jak Marcin Mrowiec z Pekao SA – którzy mówią o inflacyjnych perspektywach właśnie w kontekście inwestycyjnych zaniedbań. Mogą się one okazać bardziej kosztowne, niż nam się dzisiaj wydaje