Kredyty frankowe od lat są wymieniane jako jeden z najważniejszych czynników ryzyka dla sektora bankowego. Osoby, którym banki kojarzą się głównie ze „ścianą”, z której wypłaca się gotówkę, albo z niedziałającą wtedy, gdy akurat jest najbardziej potrzebna, aplikacją w komórce, mogą nie do końca zdawać sobie sprawę ze znaczenia sformułowania „ryzyko dla sektora”.

Nie chodzi o to, że bankowców nie będzie stać na koniak i cygara, ale – w największym skrócie – o to, że banki nie będą miały dość kapitału, by udzielać kredytów i w ten sposób wspomagać wzrost gospodarczy. Wzrost – czyli to, że możemy coraz więcej zarabiać i coraz więcej kupować. Albo, patrząc od innej strony: oszczędzać i mieć poczucie, że oszczędności są bezpieczne.
Kto ponosi winę za ten czynnik ryzyka? Banki, ale nie tylko one. Mamy dziś kredyty hipoteczne oprocentowane na prawie 10 proc. Ze świecą szukać takich, których na nie stać. Akcja kredytowa stoi właściwie w miejscu, coraz trudniej o nabywców mieszkań. Wyobraźmy sobie, że pojawia się oferta z oprocentowaniem 5–6 proc. Od razu znalazłoby się sporo chętnych, którzy niespecjalnie zastanawialiby się nawet, gdzie jest haczyk.
Taką właśnie sytuację mieliśmy w pierwszej dekadzie XXI w. Hipoteki w złotych kosztowały 10 proc. albo i więcej. A tak naprawdę właściwie ich nie było. Ni stąd, ni zowąd „wymyślono” kredyty walutowe ze znacznie niższym oprocentowaniem. A przede wszystkim dostępne. I poszło już bardzo szybko – hipoteki walutowe stały się najchętniej kupowanym produktem (głównie frankowe, bo ich oprocentowanie było najniższe). Wielu bankom nawet specjalnie nie zależało, by na nich dużo zarabiać, bo liczyły na to, że „długoterminowa relacja” z klientem pozwoli zarobić na innych produktach – rachunkach, kartach, ubezpieczeniach…
Swoje dołożyli pośrednicy kredytowi. Przed rokiem 2000, gdy hipoteki się nie sprzedawały, tej branży właściwie nie było. Po kilku latach już zdecydowana większość kredytów szła tym – nomen omen – kanałem. Klienta nic to nie kosztowało. Płacił bank, dla którego była to inwestycja w przyszłe zarobki na hipotece, ale też na rachunkach, oszczędnościach… Pośrednicy dla wyhodowania dzisiejszego problemu byli ważni o tyle, że dobrze orientując się w niuansach bankowej oferty, byli w stanie pokazać klientom, jak można poprawić sobie zdolność kredytową. Czyli sfinansować mieszkanie większe o 5, 10 czy 20 mkw. Podstawowym sposobem było oczywiście aplikowanie o kredyt w walucie, a nie w złotych, bo ten pierwszy miał niższą ratę.
Nadzór bankowy, później nadzór finansowy, wielokrotnie przestrzegał przed niebezpieczeństwem hipotek walutowych. Robił to właściwie od początku. Autor tego tekstu pisał o takich ostrzeżeniach co najmniej od 2002 r. Ale twardego zakazu sprzedaży kredytów walutowych nie wprowadzono aż do momentu, gdy banki i tak nie miały właściwie możliwości ich udzielania, bo nie były w stanie znaleźć odpowiedniego finansowania.
O zakazie dużo się natomiast mówiło. I tu pojawia się odpowiedzialność polityków, którzy w czasie dyskusji na temat ograniczenia hipotek jasno opowiadali się za „prawem wyboru”. Celowali w tym przedstawiciele obecnej opcji rządzącej, która była przy władzy również w kluczowych dla hodowli frankowego bąbla latach 2005–2007.
Frank był mocną walutą polityczną również w ostatnich latach. Gdy problem hipotek walutowych wybuchł z pełną siłą w 2015 r., Sojusz Lewicy Demokratycznej zdołał tak „ulepszyć” projekt jedynej przyjętej przez Sejm ustawy, która mogła zlikwidować problem frankowy, że stał się on karykaturą. A i tak nie wszedł w życie, bo skończyła się kadencja parlamentu. W tym samym mniej więcej czasie zapowiedź pochylenia się nad losem kredytobiorców pomogła wygrać wybory Andrzejowi Dudzie. Prezydent firmował później kilka projektów ustaw. Żaden nie został przyjęty. Frank był również przez pewien czas politycznym paliwem dla Pawła Kukiza. Sterowaniem tym paliwem zajmowali się zaś politycy Prawa i Sprawiedliwości. Raz dopuszczali prace nad różnymi projektami, które miały rozwiązać problem frankowy. Innym razem je blokowali. Ostatecznie żadnego rozwiązania nie udało się wprowadzić w życie. Pamiętamy zalecenie Jarosława Kaczyńskiego, by korzystać z drogi sądowej.
A prawnicy to kolejna grupa „przyjaciół franka”. Byli ważną grupą, podobnie zresztą jak dziennikarze czy inne wolne zawody, nabywców mieszkań finansowanych kredytami walutowymi. W dawniejszych podręcznikach te grupy byłyby nazwane inteligencją. Można by podejrzewać, że nazwa sugeruje, że mają ponadprzeciętną wiedzę na temat świata. Że wielu z nich było w różnych krajach i zauważyli, że kursy walutowe mogą się zmieniać. Nie zawsze w stronę, na której najbardziej, by nam zależało. Dziś dzielnie walczą z bankami – o prawa swoje i swoich klientów. Niektórzy z frankowiczów rozstrzygają sprawy sądowe, w których inni frankowicze żądają unieważnienia umów kredytowych.
Na koniec wypada wrócić do banków, które stworzyły problem. Dzisiejsze straty skutkujące być może cięciem bonusów idą na konto innych osób niż te, które śrubowały sprzedaż kilkanaście lat temu. Ale na szefów i właścicieli banków w ostatnich latach spada odpowiedzialność za niechęć do szukania ugodowych rozwiązań, gdy był na to czas. Niektóre przewiny były więcej niż oczywiste – wystarczyło sprawdzić, czy tabele kursowe dla klientów hipotecznych były takie same jak dla pozostałych klientów. „Zwrot spreadów” był przecież przedmiotem zainteresowania i urzędu antymonopolowego, i twórców jednego z projektów prezydenckich. W porównaniu ze skalą strat związanych z osłabieniem złotego wobec franka spready to „groszowa” sprawa – trzeba było myśleć również o rozwiązaniu głównego problemu. Ale też przecież spready to punkt wyjścia, który pozwolił na obalanie umów w sądach.
Kredyty walutowe nie były wyłącznie problemem Polski. Inni jakoś zdołali go załatwić. U nas takiej woli nie było. Teraz za to płacimy. Rachunek już wcześniej był dość słony. TSUE ze swoim rozstrzygnięciem dotyczącym „wynagrodzenia za korzystanie z kapitału” może podnieść jego wysokość na poziom astronomiczny. ©℗