-

W takich przypadkach jest drabinka podmiotów, które podlegają ograniczeniom - gospodarstwa domowe, szpitale, szkoły są na końcu. Ale niektóre przedsiębiorstwa będą musiały się zmagać nie tylko z cenami, ale i z dostępnością energii. To zaś oznacza, że spowolnienie gospodarcze będzie trudne do uniknięcia - twierdzi Mateusz Szczurek.

Jak gospodarczo będzie wyglądała zima?
Gospodarczo zima będzie zimna. I niestety trudno będzie tego uniknąć. Zakłócenia w dostawach energii, czynnik ryzyka, który jeszcze niedawno majaczył gdzieś na horyzoncie, zaczyna już przekładać się na działalność gospodarczą. Jest spore niebezpieczeństwo, że tej zimy w niektórych krajach w Europie, być może również w Polsce, będziemy mieć do czynienia z racjonowaniem energii w tej czy innej formie - gazu czy nawet energii elektrycznej. W takich przypadkach jest drabinka podmiotów, które podlegają ograniczeniom - gospodarstwa domowe, szpitale, szkoły są na końcu. Ale niektóre przedsiębiorstwa będą musiały się zmagać nie tylko z cenami, ale i z dostępnością energii. To zaś oznacza, że spowolnienie gospodarcze będzie trudne do uniknięcia.
Widać, że popyt w Europie już słabnie. Pojawia się więc ogromna niepewność związana nie tylko z cenami i dostępnością komponentów i finansowania, ale też pytanie: kto kupi nasze towary. Spodziewam się, że następne dwa kwartały będą stały pod znakiem dalszego spowolnienia. W ujęciu kwartał do kwartału możemy mieć dalsze spadki, choć porównanie z tym samym kwartałem poprzedniego roku ciągle powinno być na plusie.
Początek przyszłego roku też będzie na plusie? Czyli unikniemy recesji rozumianej jako spadek w porównaniu z wynikiem sprzed roku?
Zależy, na ile poważne będą zaburzenia w dostawach energii. I tu dosłowne pytanie o temperaturę jest jak najbardziej na miejscu. Scenariusze pogodowe, tempo zużycia surowców energetycznych będą miały kluczowe znaczenie.
W bazowym scenariuszu nie zakładałbym jednak recesji w ujęciu rocznym. Polską gospodarkę, poza jej wspaniałą elastycznością i zróżnicowaniem, wspiera także popyt konsumpcyjny napędzany przez dodatkowych konsumentów, którzy pojawili się po 24 lutego. Owszem, jest wpływ niepewności, wzrostu cen, spadających płac realnych. To wszystko zniechęca do zakupów artykułów trwałego użytku, ale artykuły pierwszej potrzeby, jak żywność, ubrania - to cały czas rośnie.
Czy w takim razie można powiedzieć, że jesteśmy w lepszej sytuacji przed pogorszeniem koniunktury niż inne kraje europejskie?
Biorąc pod uwagę tempo wzrostu popytu - raczej tak. Sytuacja na rynku pracy także jest ciągle lepsza niż w innych krajach. Czynniki popytowo-konsumpcyjne działają więc na korzyść. Perspektywa recesji spowodowanej załamaniem popytu jest u nas odleglejsza niż w innych krajach.
Mamy wyższe stopy procentowe.
Wpływ wzrostu stóp procentowych byłby w Polsce znacznie ostrzejszy niż w Europie Zachodniej, gdyby nie to, że mnoży się go przez znacznie mniejsze zadłużenie gospodarki. Liczba podmiotów, których to dotyka, jest w Polsce relatywnie mniejsza, choć oczywiście ci, którzy są zadłużeni, są dotknięci bardzo mocno. To sprawia, że mamy silny efekt redystrybucyjny - zadłużeni są u nas stratni dużo bardziej niż w krajach z niższymi stopami.
Jak na konsumpcję zadziała wysoka inflacja?
Optymistyczne założenia dotyczące utrzymywania się popytu konsumpcyjnego zależą właśnie od tego, jak długo będzie się utrzymywała podwyższona inflacja. Jeśli to potrwa, to płace nominalne, których wzrost nie będzie nadążał za wzrostem cen, nie będą wystarczały na utrzymanie dynamiki konsumpcji.
Wysoka inflacja u nas to efekt tego, co dzieje się za granicami Polski, czy błędów w polityce gospodarczej?
Jednego i drugiego. Mówienie, że inflacja w Polsce jest wyłącznie efektem błędów w polityce gospodarczej, nie ma sensu. Wpływ cen żywności i energii jest oczywisty. Ale też trzeba powiedzieć, że inflacja zaczęła rosnąć u nas jeszcze przed pandemią. Wtedy był też widoczny wzrost oczekiwań inflacyjnych. Szybki wzrost inflacji po pandemii był efektem luźnej polityki zarówno po stronie rządu, jak i banku centralnego.
Trzeba mieć też świadomość, że wskaźniki inflacji w różnych krajach UE dziś są nie do końca porównywalne.
Dlaczego?
Bo są pod ogromnym wpływem rządowych programów stabilizujących cen energii. Wysoka inflacja w krajach bałtyckich jest właśnie efektem tego, że tam konsumenci właściwie płacą rynkowe ceny energii. Tym samym „nawis inflacyjny” jest tam mniejszy. Mam na myśli statystyczny skok inflacji w sytuacji usunięcia programów osłonowych. A to będzie musiało następować w różnych krajach, choćby z powodów ograniczeń budżetowych. Koszty tych programów to nie są drobne kwoty. One zaczynają kosztować po 2-3 proc. PKB. Oczywiście trwałość działań rządowych zależy od cyklu politycznego, wyborczego. „Tymczasowe” programy już okazują się stosunkowo trwałe.
Jak wyglądają perspektywy inflacji?
Trudno mi sobie wyobrazić, by w najbliższym czasie spadała poniżej 15 proc. Bardziej prawdopodobny jest ruch w stronę 20 proc.
W takim razie jaki byłby odpowiedni dziś poziom stopy referencyjnej?
Nie da się odpowiedzieć wprost. Po pierwsze, przełożenie stóp procentowych na inflację nie jest natychmiastowe. Tak jest w każdym kraju. U nas na efekty podwyżek trzeba poczekać co najmniej 1,5 roku. Co więcej, u nas to przełożenie jest dość słabe, więc żeby zmniejszyć inflację o 1 pkt proc., trzeba nie lada podwyżek stóp.
Dlaczego przełożenie jest słabe?
Kredytu w naszej gospodarce nie jest tak znów dużo. Zmiany stóp wpływają tylko na dość mały wycinek gospodarki. To stawia bank centralny i całą politykę gospodarczą przed nie lada dylematem. Ponieważ stopy są trudnym narzędziem do sterowania inflacją, tak ważna jest polityka komunikacyjna. Upewnianie się, że oczekiwania inflacyjne nie wymykają się spod kontroli. Ważne są też inne działania, jak zarządzanie płynnością sektora bankowego. A może nawet gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Stąd padające propozycje emisji obligacji NBP, które kupowałyby gospodarstwa domowe.
Wróćmy do właściwego poziomu stóp…
Żeby dzięki stopom zbić inflację do 2,5 proc., czyli celu NBP, podwyżki musiałyby być monstrualne. Stopy musiałyby być dwucyfrowe i to przy dość optymistycznych oczekiwaniach dotyczących zmian cen energii. W praktyce oznacza to, że należy nastawić się, że schodzenie inflacji do celu będzie powolne.
Kiedy będziemy mieć „cywilizowany” poziom inflacji? Powiedzmy - 5 proc.
5 proc. to wciąż wysoka inflacja.
Dzisiaj chyba nie.
Wszystkie prognozy inflacyjne wykraczające poza II kw. 2023 r. są obciążone ogromną niepewnością. W grę wchodzą też kwestie polityczne związane z wycofywaniem działań osłonowych. Nazwijmy je z jednej strony koniecznością fiskalną, a z drugiej strony chęcią polityczną. Ale znaczenie ma również to, jak przejdziemy zimę, czy utrzyma się ogromna zmienność cen energii. Nie wydaje mi się, żeby 5 proc. inflacji było do osiągnięcia przed końcem 2023 r.
Jak można ocenić rządowe działania osłonowe związane z wysokimi cenami energii?
Tego rodzaju wstrząs gospodarczy czyni biedniejszymi wszystkie kraje, które są importerami energii. Tego nie przeskoczymy. Trzeba się zdecydować, w jaki sposób ten „ból”, uszczuplenie realnych dochodów rozdystrybuować w gospodarce. To właśnie jest rola rządu. Najlepsze rozwiązanie to takie, które w możliwie dużym stopniu zachowuje zachęty cenowe do ograniczania popytu na paliwa i większą oszczędność energii. Nietrudno utrzymywać na niższym poziomie za pomocą taryf ceny benzyny, bo to się sprzedaje politycznie. Ale działania w możliwie największym stopniu powinny zostać nakierowane na tych, którzy najbardziej potrzebują. I powinien być element ekozachęt. Bo w ostatecznym rozrachunku łączny koszt jest mniejszy.
Działania osłonowe pomagają w ograniczeniu inflacji czy ją utrwalają?
Wszystko zależy od konstrukcji pakietu. Jeśli utrzymujemy administracyjnie określony poziom cen energii dla wszystkich, to technicznie to obniża wskaźnik inflacji. Powoduje to jednak ogromne koszty po stronie budżetu. Było to bardzo dobrze widać na Węgrzech. Jednocześnie cały czas jest pytanie, komu zabieramy, a komu oddajemy. Jeśli kosztowne działania rządu powodują, że korzystają firmy i gospodarstwa domowe „nieoszczędne energetycznie”, a niekoniecznie biedniejsze, to przesuwamy zasoby od oszczędnych do rozrzutnych. Podatki płacą wszyscy. W badaniach EBOiR pokazywaliśmy, że efektywność energetyczna w dobrze zarządzanych firmach zwiększała się wszędzie poza krajami, gdzie energia była znacząco subsydiowana.
Jeśli pomyślimy o pakiecie, w którym mamy energetyczny dodatek gotówkowy czy wsparcie do zatrudnienia dla firm, które muszą zaprzestać działania - to raczej inflację utrzymuje, bo zapobiega bardzo szybkiemu spadkowi cen związanemu z recesją. Ale w obliczu recesji i bezrobocia jest to przecież koszt akceptowalny.
Zupełnie inną sprawą są wydatki niezwiązane z kryzysem energetycznym, jak kolejne emerytury czy rządowe programy inwestycyjne. Ich sens i znaczenie zależą od etapu cyklu koniunkturalnego. Spodziewane spowolnienie gospodarcze, zwłaszcza gdyby miało się utrzymywać dłużej, nieco łagodniej każe patrzeć na tego typu wydatki. Ale pamiętajmy, że deficyt nie maleje i coraz trudniej będzie decydować się na tego typu dodatkowe wydatki.
Tak dochodzimy do przyszłorocznego budżetu. To będzie budżet z luzowaniem czy zaostrzaniem polityki fiskalnej?
Nauczyliśmy się, że rozluźnienie albo jego brak w polityce fiskalnej jest wymuszane przez otoczenie rynkowe. Jakiś czas temu brałem udział w seminarium dotyczącym reguł fiskalnych, które było zatytułowane „Reguły fiskalne - quo vadis?”. Tym razem to nie Chrystus spowoduje powrót św. Piotra do Rzymu - czyli reguł fiskalnych do budżetowania. To będą raczej rzymscy żołnierze, czyli inwestorzy, którzy żądają znacznie wyższych rentowności obligacji. Kiedy to nastąpi, polityka bud-żetowa się zmieni. Ale to tylko jeden ze scenariuszy. W 2023 r. mamy przecież wybory. A równocześnie nietrudno sobie wyobrazić, że potrzebne będzie kolejne „postojowe” - już nie z powodu pandemii, a problemów z cenami energii.
Budżety w krajach Unii Europejskiej w coraz większym stopniu będą się obracać wokół dostępności finansowania. Nie wydaje mi się, by w przypadku recesji pojawiła się znacząca presja na równoważenie finansów ze strony Komisji Europejskiej. Praktyczne wyłączenie działania reguł fiskalnych Paktu Stabilności i Rozwoju było zbyt wygodne. Ale też czeka nas prawdopodobnie dość ciekawa dyskusja nad propozycją Komisji Europejskiej dotyczącą nowych reguł fiskalnych. Powinniśmy ją poznać w ciągu kilku tygodni. Czas najwyższy.
Część ekonomistów zwraca uwagę na mocno rosnące w projekcie budżetu koszty obsługi długu publicznego. Powinniśmy się przyzwyczaić, że one będą wysokie? Czy to będzie sprawiało, że trzeba będzie rezygnować z jakichś mniej pilnych wydatków?
Przekonujemy się, jaki jest wpływ inflacji na bilans budżetu. Przy tak drastycznie różniących się dynamikach cen poszczególnych elementów PKB to przełożenie nie jest wcale takie oczywiste. Wiadomo, że nominalny wzrost PKB, jaki mamy w warunkach wysokiej inflacji, jest korzystny, jeśli chodzi o podatki, VAT, zwłaszcza jeśli jest podtrzymywany przez konsumpcję prywatną. Ale okazuje się, że korzyści netto zaczynają szybko wygasać - uruchamiają się różnego typu mechanizmy indeksacyjne, które podnoszą wydatki. W ślad za nominalnym wzrostem PKB idzie bardzo wysoki wzrost nominalnych wydatków. To powoduje, że trudniej jest zbywać problem wzrostu kosztów obsługi długu argumentem, że gospodarka rośnie.
Moim zdaniem rentowności obligacji nie wrócą szybko, być może już nigdy, do tak niskich poziomów, jakie widzieliśmy w ostatnich latach. To oznacza, że twierdzenie, że właściwie każdy wydatek budżetu jest uzasadniony, bo można go sfinansować właściwie za darmo, traci rację bytu. Raczej będziemy mieć wymuszoną priorytetyzację wydatków. Pamiętajmy, że priorytet oznacza też gotowość rezygnacji z czegoś. Bezpieczeństwo energetyczne, obronność, zielona transformacja są priorytetami. Ale wymagać będą przesunięć w budżecie.
Rozmawiał Łukasz Wilkowicz