- Nie jestem optymistą, ale w dobrym scenariuszu inflacja powinna zacząć gasnąć latem, wtedy będzie można zakończyć podwyżki stóp - powiedział dr Wojciech Paczos, makroekonomista, wykładowca w Cardiff University i adiunkt w Instytucie Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk.

dr Wojciech Paczos, makroekonomista, wykładowca w Cardiff University i adiunkt w Instytucie Nauk Ekonomicznych Polskiej Akademii Nauk, należy do grupy Dobrobyt na pokolenia / Materiały prasowe
Inflacja w czerwcu pobiła kolejny rekord, sięgając 15,6 proc. rok do roku. Na ile jest to skutek spowodowanych przez wojnę podwyżek cen paliw i energii?
Przez całą historię świata, również przez ostatnich 30 lat, gdy problemu inflacji nie było, ceny np. ropy czy energii zmieniały się - raz rosły, raz spadały. W tych ostatnich dekadach nigdy jednak nie prowadziło to do tak wysokich wzrostów cen w gospodarce. Rosnące ceny ropy wcale nie muszą wywołać inflacji. Nie ma takiego automatyzmu. Przypomnę, że w latach 2011-2015 ceny ropy były realnie wyższe niż teraz, a wtedy cały świat zmagał się z bardzo niską inflacją i zastanawiano się nad tym, co zrobić, by ją podnieść. Gdy inflacja jest niższa, produktów, których ceny rosną, kupujemy mniej na rzecz tych, które są tańsze. W efekcie nie dochodzi do nakręcenia się spirali - inflacja jest duszona w zarodku.
A co się dzieje teraz?
Przy rosnącej inflacji i ogólnej niepewności działa odwrotny mechanizm - kupujemy coraz więcej produktów, których ceny rosną, bo boimy się, że w przyszłości urosną jeszcze bardziej. Ścigamy się więc z inflacją, chcemy ją wyprzedzić, a to ją potęguje.
Inflacja to wzrost cen wszystkich - a nie pojedynczych - produktów. Teraz w Polsce obserwujemy to zjawisko w pełnej krasie - drożeją żywność, usługi, wakacje, hotele etc. I to w tempie daleko przekraczającym dopuszczalne. Dotyczy to nawet produktów, na które rosnące ceny paliw i energii wpływają w niewielkim stopniu.
Czy możemy zatem mówić o występowaniu w Polsce spirali marżowo-cenowej albo płacowo-cenowej?
Spirala płacowo-cenowa polega na tym, że pracownicy - spodziewając się inflacji - oczekują wyższych płac, a ponieważ je dostają, wzrastają też ceny produktów. To z kolei powoduje, że pracownicy znowu proszą o podwyżki i tak się ta spirala nakręca.
Spirala marżowo-cenowa opiera się na bardzo podobnym mechanizmie. Producenci - oczekując inflacji - podnoszą marże, to sprawia, że ceny rosną, więc - z powodu podwyżek cen używanych przez siebie komponentów - producenci znów podnoszą marże itd. itd.
Obie te spirale łączy kluczowy element - oczekiwanie inflacji w przyszłości. Uważam więc, że podział między tymi dwoma rodzajami spirali jest sztuczny. Tu nie ma konfliktu - to są dwie strony tego samego medalu. Obie strony rynku w optymalny dla siebie sposób reagują na to, że spodziewają się wyższej inflacji.
Czy możemy stwierdzić, że oba te zjawiska występują obecnie w Polsce?
Szczerze mówiąc, nie jestem fanem tych nazw, bo one nam bardzo zawężają obraz tego, co się dzieje. Odbieram je jako swoiste pójście na łatwiznę w poszukiwaniu źródła problemu, szukanie kozła ofiarnego. Albo winni są pracownicy, którzy żądają podwyżek, a gdyby nie żądali, to inflacja by spadla, albo - na ten samej zasadzie - winę ponoszą producenci podnoszący marże. To błędne podejście - mogę sobie wyobrazić, że przez najbliższy rok nikt w Polsce nie dostaje grosza podwyżki, a ceny i tak rosną.
Z marżami byłoby analogicznie?
Mówienie o spirali marżowo-cenowej sugeruje, że chytrzy przedsiębiorcy wykorzystują inflację, by w nieuczciwy sposób podnosić swoje marże. W tym ujęciu sposobem na zwalczenie inflacji mogłoby być np. uregulowanie marż, wyznaczenie cen maksymalnych etc. A to błędne podejście, które nie rozwiąże problemu inflacji.
Nie wszyscy podnoszą ceny - mamy do czynienia i z bardzo wysokimi, i z bardzo niskimi marżami. Dominuje jednak podnoszenie cen na zapas - w obawie, że w przyszłości inflacja będzie zjadać zyski. Im wyższa oczekiwana inflacja, tym wyższa średnia marża w gospodarce. Jest to jednak zupełnie racjonalna reakcja przedsiębiorców na środowisko inflacyjne.
Wolę zatem mówić o pętli oczekiwań, która może się realizować i w przypadku pracowników, i producentów, ale także poprzez zmiany w popycie. Chodzi o to, że jeżeli obawiamy się inflacji, to przyspieszamy nasze plany zakupowe, ze strachu, że rzeczy, które chcemy kupić, zaraz będą jeszcze droższe.
Bo inflacja wynika głównie z tego, że się jej spodziewamy i zmieniamy swoje zachowania, dostosowując je do tego, że oczekujemy, że będzie ona wysoka. Praca jest więc do zrobienia w obszarze wpłynięcia na oczekiwania. Jeżeli ludzie przestaną spodziewać się wysokiej inflacji, to zacznie ona spadać - zarówno marże, jak i płace oraz popyt wrócą do normy.
A jak to zrobić, by wyhamować oczekiwania inflacyjne? Wystudzić trochę nastroje, nie reagować tak histerycznie?
Nie ma co się dziwić tym nastrojom - Polska ma bardzo przykre doświadczenia z inflacją, która bardzo nas dotknęła na początku lat 90.
Jak to zrobić? Badano to przez 40 lat, przyznano w tym czasie w tym zakresie kilka Nobli z ekonomii. Wniosek był taki, że trzeba przekazać kontrolę nad inflacją do niezależnych banków centralnych. Chodzi o to, by były one w stanie prowadzić politykę stabilnego pieniądza, która wymaga niepolitycznego, a bardziej długoterminowego spojrzenia, zamiast bieżącej polityki rządu. A także podejmować czasami niepopularne decyzje.
I to właśnie się u nas zepsuło - nikt nie ma wątpliwości, że bank centralny w Polsce nie jest niezależny, jest kierowany przez osobę bardzo bliską partii rządzącej, która nie ukrywała, że prowadzi politykę wygodną dla rządu. To bardzo nadszarpnęło wiarygodność NBP i sprawiło, że jak pojawił się problem z rosnącą inflacją, to nikt nie ufał, że bank centralny zrobi to, co należy.
Od dawna postuluję zmianę komunikacji ze strony banku centralnego. Prezes Glapiński sprawia wrażenie bezradnego wobec tej sytuacji. Mówi, że ludzie powinni się modlić o to, by inflacja była niższa, żeby wysyłać mu listy z propozycjami jej zwalczania…
Jednak w innych krajach inflacja też rośnie, w niektórych - np. nadbałtyckich - nawet bardziej niż w Polsce.
Tak, ale zapominamy, że państwa nadbałtyckie to zupełnie inna skala niż Polska z siódmą największą gospodarką w UE. Bardzo dużym błędem jest porównywanie ich z naszym krajem. Na przykład Łotwa odpowiada jednemu województwu w Polsce i to nie największemu. A nikt w Polsce nie interesuje się, ile wynosi inflacja w województwie pomorskim, czy np. nie jest wyższa od średniej…
Duże państwa też borykają się z tym problemem…
Ale tam jest ona na poziomie 7-8 proc., a nie ponad 15 proc. To duża różnica. My przy poziomie 7-8 proc. dopiero budziliśmy się ze słodkiego snu i zaczynaliśmy się orientować, że coś jest nie tak.
Jak w tym kontekście ocenia pan postawę Europejskiego Banku Centralnego?
Zgadzam się, że być może EBC jest spóźniony z decyzjami, jednak bardzo jasno je zapowiada. Nie działa z zaskoczenia, tylko mówi, że będą podwyżki, jakie one będą i kiedy, oraz w jaki sposób będą wygaszane programy ilościowe, czyli zakupy długu publicznego przez EBC na rynkach wtórnych.
U nas jest odwrotnie - najpierw są decyzje, a potem konferencje prasowe. Komunikacja jest więc traktowana jak kwiatek do kożucha. Wszystko dzieje się z zaskoczenia. Gdy cykl podnoszenia stóp ruszył, nikt się niczego nie spodziewał, a kolejność była odwrócona - najpierw były podwyżki, a dopiero potem wygaszanie programów ilościowych.
W efekcie konsument europejski jest dziś w o wiele lepszej sytuacji niż polski. Za kredyt hipoteczny płaci ok. 1 proc., a inflację ma na poziomie 7 proc. Konsument polski już płaci 6 proc. za hipotekę, a inflację ma na poziomie ponad 15 proc. Różnica ta wynika z różnego poziomu wiarygodności banku centralnego.
Czy wniosek z tego jest taki, że dla Polaków lepiej byłoby przyjąć euro?
Dzisiaj wręcz przeciwnie - aby przyjąć euro, potrzebujemy najpierw doprowadzić do sytuacji, w której inflacja będzie niska, a kurs wymiany euro stabilny. Ta perspektywa na razie się oddala, a nie przybliża. Jestem zwolennikiem wprowadzenia euro w Polsce, ale uważam, że nie wolno tego robić, opierając się na fałszywych obietnicach. Euro to nie jest cudowne lekarstwo na nasze problemy - samo euro nie przyspieszy nam wzrostu, nie zmniejszy nierówności, nie podniesie płac. Za to uprości nam życie i mocniej zintegruje z rdzeniem zjednoczonej Europy - tylko tyle i aż tyle.
Czego więc spodziewa się pan w najbliższych miesiącach?
Nie jestem optymistą, nie bardzo widzę dobre wyjście z tej sytuacji. Obawiam się, że jedyną opcją uporania się z problemem inflacji jest twarde lądowanie w postaci recesji. Czyli wygaszenie oczekiwań inflacyjnych przez to, że zwyczajnie zabraknie nam pieniędzy w portfelach. Nie będziemy już mogli ani zgłaszać popytu, ani windować marż, bo nikt nie będzie od nas kupował, ani żądać podwyżek - bo nikt nam ich nie da.
A jak na to wszystko może wpłynąć perspektywa wyborów w przyszłym roku?
Flirt z inflacją jest zawsze niebezpieczny, a mam wrażenie, że polski rząd na początku z nią flirtował. W krótkim okresie nie czyni ona szkód w gospodarce, a obniża rządowy dług. Inflacja bardzo się przyczyniła do spłaty covidowych długów. To swoisty podatek nakładany na oszczędności i wydatki. Zastępuje podwyżki VAT i innych danin. Jednak inflację da się rozbudzić, ale nie da się jej łatwo ugasić. Dlatego nie liczyłbym na to, że rząd będzie w stanie coś w tej sprawie zdziałać, to jest żywioł.
Czyli nie należy się spodziewać nacisku na spółki paliwowe i energetyczne, by ograniczały windowanie cen?
To skończy się tak samo jak z obniżaniem VAT i tzw. tarczą antyinflacyjną, która była jednym wielkim niewypałem - udało się wpłynąć na sytuację w lutym, a w marcu ceny znowu szybowały. Inflacja to ceny, które rosną i rosną, i rosną, a to, że się zmniejszy marżę na paliwo, można porównać z próbą gaszenia pożaru pistolecikiem na wodę.
Czego więc spodziewa się pan po RPP? Decyzja na dniach.
Myślę, że znów podniesie stopy. Ten trend utrzyma się co najmniej do września. On będzie kluczowy. W zeszłym roku w pierwszym półroczu inflacja jeszcze trzymała się w ryzach, wybuchła w sierpniu-wrześniu. Jeżeli więc w tym roku w sierpniu-wrześniu inflacja nadal będzie wysoka, będzie to oznaczało, że już jedziemy bez trzymanki. W dobrym scenariuszu powinna zacząć gasnąć latem, wtedy będzie można zakończyć podwyżki stóp.
Przed nami więc dwie opcje - albo spowolnienie i inflacja, albo spowolnienie i wygaszenie inflacji, ta druga jest oczywiście lepsza.
Nie wszystkie źródła rosnących cen tkwią w Polsce.
Tak, ale padają one na podatny grunt odkotwiczonych oczekiwań inflacyjnych. Dobrze by było, by polityka rządu wspierała politykę NBP, czyli żeby wydatki rządu rosły wolniej od inflacji. To oznaczałoby np. rezygnację z 13. czy 14. emerytury.
Chyba trudno będzie to zrobić w sytuacji, gdy zeszłego lata posłowie i ministrowie dostali ogromne podwyżki, a teraz korekta Polskiego Ładu najbardziej obniża podatki najzamożniejszym…
I dlatego nie jestem optymistą.
Rozmawiała Sonia Sobczyk-Grygiel