Do chóru krytyków banku centralnego (w którym pierwsze skrzypce wciąż odgrywają byli członkowie RPP oraz byli prezesi i wiceprezesi NBP) tłumnie dołączają dziennikarze. Najnowszym przykładem jest tekst pt. „Największy błąd banku centralnego” (DGP z 12 stycznia 2022 r.). Z tegoż dowiadujemy się, że „…bank centralny popełnił kolosalne błędy…”, z których największy polegał na „…przyzwoleniu na spuchnięcie oczekiwań inflacyjnych…” i w konsekwencji na „…rozkręcenie spirali strachu…” - pisze Leon Podkaminer, doradca prezesa NBP.

W jaki sposób polityka NBP spowodowała tak dewastujące efekty? Otóż zdaniem autora tekstu, utrzymując swoje stopy procentowe na niskim poziomie, NBP nie zapobiegł utrwaleniu się „oczekiwań inflacyjnych”. To owe „oczekiwania” – a więc niekoniecznie rosnące koszty i podatki pośrednie, i nawet nie rosnące dochody konsumentów i rosnący popyt mają odgrywać decydującą rolę jako determinanta inflacji. Aby szeroka publiczność nie żywiła takich oczekiwań, jest więc przy tym wymagane, aby władza monetarna demonstrowała gotowość do podnoszenia swoich stóp procentowych nawet wtedy, gdy nie ma to większego ekonomicznego sensu (np. gdy niesie poważne ryzyko spowolnienia wzrostu gospodarczego lub nawet recesji – bez zauważalnego efektu jeśli chodzi o inflację). Jest to zresztą zgodne z odchodzącymi już do lamusa doktrynami ekonomicznymi. U nas wciąż uważa się dość powszechnie, że „dobry” bank centralny ma reagować zawczasu – nawet gdy inflacja jest urojona raczej niż rzeczywista. Historycznie, przykładów takiej aktywności banków centralnych nie brakuje ani w Polsce, ani na świecie. Aż do globalnego kryzysu finansowego doktrynie tej hołdował (z opłakanymi skutkami) np. Europejski Bank Centralny. Szczęśliwie to się zmienia. Obecnie na świecie dominuje tendencja do bardziej powściągliwego reagowania na objawy inflacji. Wyrazem tej tendencji są bliskie zeru stopy procentowe banków centralnych strefy euro, USA i Wielkiej Brytanii (i to pomimo historycznie wysokich poziomów inflacji). Tendencję tę aprobują niekwestionowane autorytety. Dowodzi tego np. niedawna wypowiedź prof. Charlesa Goodharta, „papieża” nauki (i praktyki) bankowości centralnej (por. „What may happen when central banks wake up to more persistent inflation?”, Charles Goodhart, Manoj Pradhan, voxeu.org, 25 października 2021 r.).
Czym są „oczekiwania inflacyjne” i jak konkretnie wpływają one na inflację? Rzecz w istocie jest dość mgławicowa. Przystępnie objaśnia ją prof. Andrzej Wojtyna (członek RPP w latach 2004–2010), autor tekstu pt. „Weźmy do RPP fachowców. I myślmy o euro” („Gazeta Wyborcza”, 20 grudnia 2021 r.). Przedstawił on tam następujące rozumowanie: „...od jakiegoś czasu narasta w społeczeństwie obawa, że wyraźnie wyższa inflacja może się okazać zjawiskiem trwałym… to pociąga za sobą reakcje – chcemy podwyżki płac, kupujemy towar po wyższej cenie, bo uznajemy, że tak musi być albo że ‘później będzie jeszcze drożej’. NBP i RPP pozwoliły na to, nie reagując… odpowiednio wcześnie…”.
Z taką interpretacją są pewne problemy. Otóż, po pierwsze, należy zauważyć, że podwyżek płac „chcemy” zawsze i wszędzie – niezależnie od stopy inflacji. Od samego „chcenia” płace nie rosną. Rzecz jest bardziej zagmatwana, dla jej zrozumienia nie wystarczy chłopski rozum. Zauważmy tylko, że płace rosły znacząco nawet w okresie deflacji (spadku cen) w latach 2015–2016. Nawet wysokie bezrobocie nie stopuje wzrostu płac pracowników (wciąż zatrudnionych). Inflacja i obawy/oczekiwania co do jej dalszego nasilania się mogłyby mieć realny wpływ na przyspieszające tempo wzrostu płac tylko przy silnych, powszechnych i bojowo nastawionych związkach zawodowych, zdolnych do wymuszania wyprzedzającej indeksacji płac. Takich związków zawodowych już od dawna w Polsce nie ma (wyjąwszy prawdopodobnie górnictwo węgla kamiennego). Zresztą nie ma ich także gdzie indziej w Europie (wyjąwszy Skandynawię) – i na świecie.
Po drugie, w argumencie o tym, że rosnąca inflacja sama się napędza poprzez masowe „zakupy na zapas”, pobrzmiewa echo doświadczeń rodem z… PRL. To wtedy masowo wykupywano cukier, papierosy itp. („bo zdrożeją albo ich zabraknie”). Ale to zjawisko nie ma realnego znaczenia obecnie – już chociażby dlatego, że większość wydatków jest kierowana na usługi i towary, których nie sposób chomikować. Nikt nie strzyże się u fryzjera „na zapas”, nikt nie korzysta „na zapas” z elektryczności. Co więcej, dane statystyczne dowodzą, że właśnie towary trwałe – np. sprzęty AGD i informatyczne oraz odzież i obuwie – drożeją teraz najwolniej!
W jaki sposób NBP miałby zapobiegać narastającym w społeczeństwie obawom (tj. oczekiwaniom) inflacyjnym? Dominuje u nas pogląd, że należało podnosić stopy procentowe NBP „z wyprzedzeniem” – niejako na zapas – nawet wtedy, gdy wciąż rysowała się perspektywa recesji i deflacji. Sam fakt, że NBP podnosi swoje stopy, miałby oto uspokajać wyczuloną na inflację opinię publiczną – zniechęcając, jak się sądzi, do starań o podwyżki płac i do zakupów „na zapas” i studząc tym samym potencjalną inflację. Bazarowe „panie Genie” miałyby też uwzględniać komunikaty o podwyżkach stóp procentowych NBP i stosownie miarkować się z podnoszeniem cen warzyw i nabiału…
Nie sądzę, by podwyżki stóp NBP miały istotnie pożądany skutek, zgodny z popularnymi wyobrażeniami. Jestem raczej skłonny twierdzić, że skutek może być odwrotny. Podnoszenie stóp procentowych może być odczytane jako potwierdzenie powszechnych obaw. Niezależnie od tego wyższe stopy procentowe podnoszą koszty kredytu obrotowego (i każdego innego) w firmach – a więc potęgują kosztową presję na podnoszenie cen. W dużym stopniu są więc one bezpośrednio inflacjogenne.
Oczywiście można sobie wyobrazić tak drastyczne podwyżki stóp procentowych, że dla prawie każdego będzie jasne, że należy oczekiwać recesji, fali bankructw i wysokiego bezrobocia. Takie oczekiwania mogą spowodować zwiększenie skłonności do oszczędzania („na wszelki wypadek”, „na czarną godzinę”). W tym wypadku efekt antyinflacyjny byłby ostatecznie osiągnięty – wszakże potencjalnie wysokim kosztem realnym (zmniejszony popyt, produkcja i zatrudnienie) – a nie poprzez samo tylko bezpośrednie „rozwianie obaw co do samej inflacji”.
Autor tekstu z DGP sugeruje, że niskie (a zwłaszcza realnie ujemne stopy procentowe NBP) zmniejszają oszczędności i „stymulują ucieczkę od pieniądza”: „…od lat wiadomo, że [przy realnie ujemnej stopie referencyjnej] nie opłaca się oszczędzać, w tym trzymać pieniędzy w bankach…”. Otóż, po pierwsze, oprocentowanie depozytów w bankach komercyjnych może znacząco odbiegać (in plus!) od stopy referencyjnej NBP. Nawet gdy to pierwsze jest realnie głęboko ujemne (co jest zresztą powszechną praktyką nie tylko w Polsce), to sugestia o „ucieczce od pieniądza” (wywołanej ujemnymi stopami procentowymi) jest całkowicie niezgodna z rzeczywistością. Przez lata ciułałem ciężko zarobione pieniądze – przy ujemnym realnym oprocentowaniu depozytów w bankach austriackich. Dane statystyczne dla Polski dowodzą, że w latach 2020–2021 – przy głęboko ujemnych stopach realnych – mamy do czynienia z nadzwyczajną dynamiką wzrostu bankowych depozytów gospodarstw domowych. Nie ma śladu „ucieczki od pieniądza” – no bo i dokąd? (Paradoksalnie, do spadku rozmiaru tych depozytów dochodziło przy wysoce dodatnich realnych stopach referencyjnych, w latach 2008 i 2012).
Wielu komentatorów oczekuje od banków centralnych (w tym od NBP) zdolności do rozpoznania nadchodzących zagrożeń inflacyjnych i stosownego przeciwdziałania. Są tu dwie sprawy wymagające klaryfikacji. Po pierwsze, niektórym (nadchodzącym lub już urzeczywistniającym się) zagrożeniom bank centralny w istocie nie może skutecznie przeciwdziałać – bez wysoce negatywnych następstw dla gospodarki realnej. Przykładem jest energetyczny szok cenowy generowany na rynku światowym. Bank centralny mógłby oczywiście zdusić importowaną inflację – ale tylko razem z gospodarką realną! Tego od NBP nie wolno oczekiwać. Do drugie, nie wolno zapominać, że rozpoznanie nadchodzących zagrożeń inflacyjnych nie jest sprawą trywialną. Dowodzą tego np. wyniki kwartalnej ankiety makroekonomicznej NBP (uczestniczą w niej czołowi eksperci głównych banków komercyjnych, instytucji badawczo-analitycznych itp.). Otóż, przykładowo, w III kwartale 2020 r., przy kwartalnej inflacji wynoszącej wówczas 3,0 proc., konsensus (mediana) eksperckich oczekiwań inflacji kwartalnej na III kwartał 2021 r. wynosił 2,3 proc. Tymczasem faktyczna inflacja kwartalna w tym ostatnim okresie wyniosła… 5,4 proc.! W IV kwartale 2020 r. inflacja wyniosła 2,8 proc. – a nasi eksperci wieszczyli inflację 2,6 proc. w IV kwartale 2021 r.! A faktycznie będzie ona, z pewnością, bliska 6 proc.!
Nie jest tu moim celem naigrywanie się z kompetencji naszych czołowych ekspertów. Jednak jest głęboko nieuczciwe to, że wielu z nich, faktycznie niezdolnych do przewidzenia nadchodzącej inflacji, krytyczne wyraża się teraz o polityce NBP – w tym zwłaszcza o rzekomym zlekceważeniu nadchodzących zagrożeń inflacyjnych. ©℗
Wyższe stopy procentowe podnoszą koszty kredytu obrotowego (i każdego innego) w firmach – a więc potęgują kosztową presję na podnoszenie cen. W dużym stopniu są więc one bezpośrednio inflacjogenne
Tekst wyraża poglądy autora