Historyczne maksima DJIA przywróciły zapomniane nieco pytania o przepaść, jaka ma dzielić rynki od realnej gospodarki, ale w tym myśleniu kryje się błędne założenie, iż w spółkach nie trwały procesy restrukturyzacyjne, które uzasadniają dzisiejsze wyceny.

Bez wątpienia wydarzeniem minionego tygodnia były nowe rekordy wszech czasów DJIA. Przez biuletyny i media – nie tylko branżowe – przelała się fala ekscytacji, ale też pytań kwestionujących nowe szczyty prestiżowej średniej, gdy gospodarka amerykańska zdaje się rozwijać zdecydowanie zbyt wolno na, jak się ją próbuje rysować, euforię rynków. Również amerykański rynek pracy pozostawia wiele do życzenia, czego dowodem jest stale luźna polityka amerykańskiego banku centralnego, który obiecał akomodacyjne działania do czasu, aż odnotowany zostanie wzrost inflacji lub bezrobocie spadnie do około 6,5 procent. Uwzględniając ostatnie odczyty dynamiki PKB, inflacji i stopy bezrobocia rynki mają właściwie zagwarantowane, iż przed końcem roku nie będzie zmian w polityce Fed a stopy procentowe pozostaną na historycznie niskich poziomach nawet przez kolejne cztery lata. W skrócie rzecz ujmując w średniej perspektywie nie ma właściwie żadnych zagrożeń ze strony banku centralnego.

Trudno jednak nie odnotować faktu, iż w ostatnim czasie na giełdach – zwłaszcza amerykańskich – pojawiły się sygnały zapomnianego do niedawna modelu działania opartego o mechanizm im gorzej tym lepiej. W skrócie rzecz ujmując rynki reagują na dane lepsze od oczekiwań tak, jakby szybko miało to przełożyć się na zmianę w polityce Rezerwy Federalnej. Naprawdę korzenie tych reakcji sięgają ostatnich dwóch publikacji protokołów z posiedzenia Federalnego Komitetu Otwartego Rynku (FOMC), w których pojawiły się sygnały zniecierpliwienia ze strony jastrzębiego skrzydła Fed. W skrajnym odczytaniu koniec luźnej polityki FOMC miałby być końcem hossy. Za takim myśleniem kryje się przekonanie, iż hossa jest głównie efektem skrajnie luźnej polityki banków centralnych na świecie. Najświeższym przykładem tego ma być blisko 50-procentowa zwyżka tokijskiego Nikkei, który w dziewięć miesięcy maszerował na północ niesiony nadziejami na dalsze luzowanie ze strony Bank of Japan.

W tym obrazie kryje się jednak błędne założenia, iż w gospodarce i samych spółkach nie wydarzyło się nic godnego uwagi. W istocie kryzys wyzwolił w spółkach programy naprawcze i działania korygujące w samej gospodarce. Ostatnim przykładem były wyniki testów wytrzymałościowych w amerykańskim sektorze bankowym, które pokazały, iż spółki finansowe są w skrajnie odmiennej kondycji niż przed rokiem 2008. Wedle badań firmowanych przez Fed 17 z 18 największych banków, tych określanych pejoratywnym mianem „too big to fail”, jest wstanie przetrwać kryzys, który przyniósłby wzrost bezrobocia w USA do poziomu 12 procent. Ciekawostką jest to, iż jedynym, który nie przeszedł testu jest bank z większościowym udziałem rządu. Mówiąc kolokwialnie, bank Ally Financial, w którym rząd ma blisko 75 procent udziałów, oblał stress test drugi raz z rzędu, ale nikt nawet tego faktu nie zauważył.

Również spółki z innych sektorów niż finansowy są w radykalnie lepszej kondycji niż w kryzysie a rosnąca góra pieniądza w bilansach i relatywnie niskie na tle roku 2007 wskaźniki fundamentalne uzasadniają obecne wyceny. W istocie, mimo rekordowo wysokiego poziomu DJIA rynek wydaje się uczciwie, czyli bez zbędnej przesady i nadmiernego optymizmu, wyceniać przyszłość spółek. W praktyce oznacza to, iż przyszłość rynku w kolejnych miesiącach jawi się pozytywne. W efekcie na dziś zasadniejszym jest zadawanie pytań o korektę niż o nowe szczyty, które są naturalną konsekwencją poprawy kondycji spółek. Dlatego stale można oczekiwać, iż wykreślone w tym tygodniu szczytu przez DJIA będą jeszcze wielokrotnie poprawiane a zawahanie S&P500 pod własnym rekordem wszech czasów, czy porażka DAX-a w spotkaniu z psychologiczną barierą 8000 pkt., muszą być traktowane raczej w kategoriach pretekstu do potencjalnej i koniecznej korekty niż sygnałów wyczerpania sił strony popytowej.

Adam Stańczak