Inwestorzy nie kupują już franków czy dolarów. Teraz cenią sobie euro i waluty takie jak polski złoty.
/>
Kiedy w listopadzie 2016 r. Donald Trump wygrywał wybory, dolar rósł w siłę i po raz pierwszy od ponad dekady miał szansę wyrównać notowania względem euro. Wystarczyło 13 miesięcy, by relacja sił między obydwoma walutami zmieniła się diametralnie – na początku roku za euro trzeba zapłacić ponad 1,2 dol., najwięcej od ponad trzech lat. Ten trend trudno wytłumaczyć rozczarowaniem poczynaniami nowego prezydenta. Choć z opóźnieniem, Donald Trump zaproponował reformę podatkową, która obniży daninę płaconą do budżetu przede wszystkim najbogatszym Amerykanom i przedsiębiorstwom. Dzięki temu jeden z najdłuższych okresów prosperity w powojennej historii USA ma szansę jeszcze się wydłużyć.
– Dolar będzie w tym roku jeszcze słabszy. Wiąże się to głównie ze zmianą kierunku przepływu kapitału portfelowego. W latach 2014–2016 europejskie fundusze inwestowały w USA, bo obligacje w strefie euro nie dawały już żadnego zarobku. Od początku 2017 r. te pieniądze stopniowo wracają do strefy euro. To może wydawać się nienaturalne, biorąc pod uwagę, że w Stanach Zjednoczonych wciąż można zarobić więcej. Ale rynek walutowy reaguje na same zapowiedzi zmian – mówi Rafał Benecki, główny ekonomista ING Banku Śląskiego.
Dolar traci na wartości, mimo że amerykańska gospodarka rozwija się w tempie ponad 3 proc. rocznie, a bank centralny regularnie podwyższa stopy procentowe. Taka kombinacja powinna przyciągać kapitał do USA. Z jednej strony szybki wzrost PKB ułatwia zarabianie pieniędzy amerykańskim firmom, co popycha w górę kursy na giełdzie. Hossa na Wall Street trwa już niemal dziewięć lat. Rosnące stopy powodują z kolei, że coraz wyższe stopy zwrotu można osiągnąć na rynku pieniężnym i obligacjach. Rentowność 10-letnich obligacji amerykańskich zbliża się do 2,5 proc. To dużo, biorąc pod uwagę, że w przypadku papierów niemieckich nie przekracza 0,5 proc. Aktywa europejskie na tle amerykańskich wyglądają mniej atrakcyjnie.
Dla inwestorów ważniejsze jednak jest to, że Europejski Bank Centralny zamierza wycofać się z programu skupowania obligacji, dzięki któremu zasila system finansowy w dodatkową gotówkę od marca 2015 r. Od stycznia EBC zmniejszył z 60 do 30 mld euro kwotę, za jaką skupuje papiery dłużne, a całą operację może zakończyć we wrześniu tego roku. Na horyzoncie pojawiła się perspektywa podwyżki stóp procentowych. Dochodowość inwestycji w dług strefy euro stopniowo rośnie.
– Inwestorzy nie czekają, aż będzie na nim można zarobić więcej niż na amerykańskim, bo obawiają się, że w tym czasie poniosą straty na zamianach kursów walutowych. Dlatego wymieniają dolary na euro już teraz – tłumaczy Benecki.
– Dolar potaniał najmocniej spośród najważniejszych walut, bo był przewartościowany. Nawet po zeszłorocznej przecenie trudno powiedzieć, żeby był tani. Choć w takim tempie jak dotychczas nie będzie już tracił na wartości – mówi Przemysław Kwiecień, główny ekonomista DM XTB.
Obok dolara najmocniej dołuje frank szwajcarski i japoński jen. Głównym wygranym – obok euro – są waluty państw zaliczanych do grupy rynków wschodzących. Takie jak polski złoty. Jest on najmocniejszy wobec dolara i franka szwajcarskiego od ponad trzech lat.
Z kolei kurs szwedzkiej korony jest najniższy od ponad siedmiu lat, a japońskiego jena od dwóch i pół roku. To pochodna coraz lepszej koniunktury w globalnej gospodarce. Relatywnie szybko rosną już nie tylko Stany Zjednoczone, ale także strefa euro czy Japonia, dynamika PKB po raz pierwszy od dwóch lat przekroczyła 2 proc.
W takich warunkach globalni inwestorzy wyciągają pieniądze ulokowane w walutach uważanych za bezpieczną przystań na niepewne gospodarcze czasy – takich jak szwajcarski frank czy japoński jen – i w poszukiwaniu wysokich stóp zwrotu otwierają się na ryzyko. Dowodem jest kwota niemal 60 mld dol., którą w zeszłym roku wpłacili do funduszy inwestujących na giełdach zaliczanych do emerging markets. To więcej niż przyciągnęły łącznie fundusze lokujące pieniądze inwestorów na rynkach akcji w USA i Europie.
– Mieliśmy ostatnio drugą serię podwyżek prognoz tempa wzrostu gospodarczego dla państw wysokorozwiniętych, niebawem w górę pójdą prognozy dla rynków wschodzących. Tamtejsze rynki akcji przyciągnęły znaczący kapitał, ale dla globalnych inwestorów to nie są wielkie pozycje. Nie zapaliły się ostrzegawcze lampki, dlatego uważam, że ten trend może być kontynuowany – ocenia Rafał Benecki.