Po trwającym półtora roku trendzie bocznym druga dekada lipca przyniosła powrót koniunktury na amerykańskim rynku akcji. W połączeniu ze wzrostem cen surowców może to pomóc notowaniom w Warszawie.
Optymizm w USA / Dziennik Gazeta Prawna
Indeks S&P 500, który jest najpopularniejszą syntetyczną miarą poziomu kursów na Wall Street, przekroczył poziom szczytów z pierwszej połowy 2015 r., osiągając najwyższą wartość w historii. To kolejny etap hossy, zapoczątkowanej jeszcze w lutym 2009 r. W tym czasie kursy przedsiębiorstw wchodzących w skład tzw. średniej przemysłowej Dow Jones, indeksu skupiającego 30 gigantów amerykańskiej gospodarki, takich jak Apple, Microsoft, Nike czy Walt Disney, poszły w górę średnio 250 proc.
– To może być ostatnia już fala wzrostowa w ramach tej hossy, amerykańskie akcje zrobiły się drogie – stwierdza Tomasz Regulski, starszy analityk rynków finansowych w Raiffeisen Polbank.
Oceniając atrakcyjność akcji, inwestorzy z reguły odnoszą ich ceny do wypracowywanych przez firmy zysków, ich wartości księgowej czy przepływów gotówkowych. W przypadku spółek wchodzących w skład indeksu S&P 500 zysk przypadający na jedną akcję wzrósł z 60 dol. w lutym 2009 r. do 108 dol. w połowie lipca. Tempo, w jakim największe amerykańskie korporacje zwiększały zyski, było zatem znacznie niższe od tempa wzrostu kursów. Najpopularniejsza miara wyceny akcji – porównanie ceny akcji z przypadającym na nią zyskiem, w ciągu siedmiu i pół roku niemal podwoiła swoją wartość, osiągając w połowie lipca poziom 20. To wartość znacznie odbiegająca w górę od historycznych średnich, najwyższa od 2004 r., pomijając krótki epizod z drugiej połowy 2009 r., kiedy zyski amerykańskich przedsiębiorstw gwałtownie spadły w konsekwencji kryzysu na rynku kredytów hipotecznych. Kiedy pod koniec 2008 r. kończyła się poprzednia hossa na amerykańskim rynku akcji, wskaźnik C/Z wartości 20 nie przekraczał.
– Wyceny amerykańskich akcji są wygórowane właściwie według wszelkich dostępnych wskaźników. Czy oznacza to jednak, że nagle zaczną mocno tanieć? Trudno powiedzieć. Wiadomo jedynie, że wysoki poziom wycen to zapowiedź niskich stóp zwrotu w perspektywie wieloletniej. To nie są atrakcyjne poziomy do kupowania akcji dla długoterminowych inwestorów – uważa Tomasz Hońdo, główny analityk Quercus TFI.
Co zatem napędza wzrost kursów na Wall Street? Przede wszystkim poprawiająca się kondycja amerykańskiej gospodarki – z prognoz analityków wynika, że na II kwartał 2016 r. przypadło apogeum spowolnienia, w wyniku którego roczne tempo wzrostu PKB obniżyło się do 1,7 proc. W kolejnych kwartałach Stany Zjednoczone mają się rozwijać w tempie zbliżonym do 2 proc., a solidniejsze przyspieszenie ma nadejść w przyszłym roku. Dane o zatrudnieniu, pokazujące stały przyrost liczby miejsc pracy, a także rosnące dochody do dyspozycji gospodarstw domowych pokazują, że konsumenci, którzy napędzają tamtejszą gospodarkę, są w dobrej kondycji. Z punktu widzenia spółek giełdowych oznacza to szansę na przełamanie trwającej od półtora roku stagnacji w zyskach. Trwający właśnie sezon publikacji wyników za II kwartał potwierdza te nadzieje. Z opublikowanego w czwartek raportu General Electric, jednej z największych na świecie korporacji przemysłowych, wynika, że w przeliczeniu na jedną akcję firma zarobiła 51 centów, niemal dwa razy więcej niż przed rokiem, i 10 proc. powyżej prognoz analityków.
– Rzeczywiście zyski firm za II kwartał są z reguły wyższe od oczekiwań, ale nie na tyle, żeby analitycy rewidowali w górę prognozy zysków na cały 2016 r. Tempo wzrostu zysków nie jest też na tyle wysokie, żeby usprawiedliwić zwyżkę kursów akcji. Na Wall Street jest drogo – mówi Witold Wroński, dyr. ds. inwestycji w Ipopema Securities.
Poprawę nastrojów na Wall Street można też wiązać ze wzrostem cen surowców energetycznych, przede wszystkim ropy. W teorii zniżkujące ceny „czarnego złota” korzystnie wpływają na tempo wzrostu gospodarczego w krajach wysokorozwiniętych, bo niższe rachunki za benzynę czy ogrzewanie domu sprawiają, że konsumenci mają więcej pieniędzy na inne wydatki. Ale Stany Zjednoczone są w sytuacji dość wyjątkowej – boom na wydobycie ropy z łupków sprawił, że USA stały się największym producentem surowca na świecie. Kiedy cena baryłki spadła poniżej 30 dolarów, wiele firm z branży łupkowej znalazło się na krawędzi bankructwa, a część z nich przestała spłacać zobowiązania. Tymczasem amerykańskie banki pożyczyły sektorowi energetycznemu około 250 mld dolarów. Wydobycie i przetwórstwo ropy naftowej to około 12 proc. produkcji całego amerykańskiego przemysłu – kryzys w branży częściowo tłumaczy także spowolnienie w gospodarce USA. Ale zwyżka cen surowców, która w czerwcu doprowadziła cenę baryłki ropy do 50 dolarów, zapobiegła scenariuszowi przeniesienia problemów branży na poziom sektora finansowego i całej gospodarki. Najbardziej znaczącą „ofiarą” surowcowej bessy była firma Peabody Energy – największy producent węgla w USA w kwietniu poprosił o ochronę przed wierzycielami. Procedura w ramach tzw. rozdziału 11 (Cheapter 11) umożliwia przedsiębiorstwu kontynuację działalności i jednoczesne prowadzenie negocjacji w sprawie redukcji zadłużenia.
Gdyby mimo wysokich poziomów wycen i zaawansowania hossy na rynku amerykańskim kursy za Atlantykiem w dalszym ciągu rosły, powinno to wpłynąć korzystnie także na notowania w Warszawie. GPW pozostaje w tyle za głównymi rynkami akcji – od dołka w 2009 r. indeks WIG zyskał na wartości 114 proc. Średnia skala wzrostu kursów największych spółek wchodzących w skład indeksu WIG20 jest o połowę niższa niż w przypadku 30 firm stanowiących o wartości średniej przemysłowej Dow Jones. Na notowaniach w Warszawie ciążyła utrzymująca się od połowy 2011 r. niechęć globalnych inwestorów do rynków wschodzących, która jednak w ostatnich miesiącach – pod wpływem wzrostu cen surowców – ustąpiła. Akcje notowane na rynkach wschodzących są relatywnie tanie w odniesieniu do papierów z rynków wysokorozwiniętych. Jeśli GPW skorzystała na tym dotychczas tylko w niewielkim stopniu, to dlatego, że nie mamy zbyt wielu spółek surowcowych notowanych na rynku, a dodatkowo negatywnie na giełdę wpływa ryzyko polityczne. Ono częściowo już się zmaterializowało w postaci podatku bankowego czy zaangażowania energetyki w ratowanie górnictwa, a częściowo wciąż pozostaje nieokreślone – chodzi o niepewny los i kształt tzw. ustawy antyfrankowej. Niemniej od dołka z 7 lipca indeks WIG poszedł w górę już 7 proc.
Jak zauważa Tomasz Hońdo, w perspektywie roku czy kilku lat ma ciągle duże zaległości do nadrobienia względem amerykańskiego indeksu. Aby te zaległości zaczęły znikać, konieczna jest poprawa postrzegania naszego kraju przez globalnych inwestorów.