Gdy posłuchać światowych liderów, tylko Trump wydaje się otwarcie mówić o cłach i innych instrumentach protekcjonistycznych jako o skutecznym rozwiązaniu gospodarczym. Prawda jest jednak taka, że nie tylko USA, lecz także UE, Chiny, jak również zdecydowana większość liczących się państw te instrumenty stosuje.

„Wielu mówi, że dobrze dobity targ to taki, w którym obie strony wygrywają. Bzdura. Dobrze dobity targ to taki, gdy wygrywasz ty, a nie druga strona. Miażdżysz przeciwnika i wychodzisz z czymś lepszym dla siebie”. Czy to spauperyzowana współczesna wersja mądrości w stylu stratega Sun Zi powtarzana na zjazdach chińskiej partii komunistycznej? A może autorem jest jakiś Bernie Madoff tego świata?

Stoimy u progu wojen handlowych

Nie. Te słowa Donald Trump umieścił w książce „Think Big and Kick Ass” z 2007 r. (nie wiedzieć czemu, tytuł przetłumaczono na pozbawione bezczelności „Myśl śmiało i pokaż, na co się stać”.) Od czasu, gdy Trump był jeszcze tylko celebrytą i biznesmenem, w jego myśleniu o handlu nic się nie zmieniło poza tym, że zaczął stosować je do polityki. W lipcu 2017 r. na marginesie jednej ze swoich przemów zanotował „Handel jest zły” – i już pół roku później nałożył cła na panele słoneczne z Chin i Korei Południowej. Teraz, na progu swojej drugiej prezydentury, zapowiada powtórkę z rozrywki, ale w bardziej radykalnym wydaniu. Chce nałożyć 10 proc. cła na cały import z Chin czy 25 proc. na import z Kanady i Meksyku. Unii Europejskiej z kolei grozi cłami w wysokości 20 proc. Słowem, znów stoimy u progu wojen handlowych.

Znów, bo 2024 r. przyniósł spadek użycia przez światowe rządy instrumentów protekcjonistycznych po tym, jak wzrosło ono drastycznie między latami 2019 a 2023.

Według strony Globaltradealter.org, która na bieżąco monitoruje tę kwestię, w tym okresie wprowadzano ich rocznie ok. 6 tys., gdy wcześniej liczba ta oscylowała wokół 3 tys.

W 2024 r. wróciła do tych „umiarkowanych” poziomów. Używam cudzysłowu, bo w przypadku protekcjonizmu trudno mówić o umiarkowaniu. Jest to praktyka właściwie jednoznacznie szkodliwa dla wszystkich, łącznie z tymi, których ma rzekomo chronić.

A jest szkodliwa dlatego, że – wbrew przekonaniu Trumpa – na dobrowolnych transakcjach zyskują obie strony. Oddaję ci towar za daną kwotę, bo uważam ten towar za mający niższą wartość niż owa kwota. Ty zaś chcesz tego towaru bardziej niż tych pieniędzy. Paradoks? Pozornie. Źródłem podwójnego zwycięstwa są nasze preferencje i subiektywne wartościowanie. Dobroczynność handlu to nauka wypływającą nie tylko z teorii, lecz także z historii. Od starożytności było tak, że najbogatsze społeczeństwa miały charakter kupiecki – od antycznych Fenicjan, przez średniowiecznych Wenecjan, XVII-wieczne Niderlandy, aż po Brytyjczyków w XIX w. Również dzisiaj te narody, które najintensywniej angażują się w międzynarodowy handel, to narody najbogatsze. Te, które są z niego wyłączone – przeciwnie.

Z jakiego towaru eksportowego – poza groźbami ataku nuklearnego – znana jest głodująca Korea Północna? Z jakiego towaru poza zdesperowanymi uciekinierami, płynącymi łodziami do USA znana jest Kuba? Jaki towar – poza terroryzmem – eksportuje Iran?

Totalne odcięcie tych państw od globalizacji nie zbudowało tam samowystarczalnych gospodarek. Robotnik z Korei Północnej może i ma pracę, ale jest to praca przymusowa i o zerowej produktywności. Porzućmy jednak ekstremalne przykłady. Spójrzmy na Argentynę. Przez 80 lat stosowała zaporowe cła i „substytucję importu”, a dorobiła się niewydajnego i archaicznego pseudoprzemysłu uzależnionego od rządowej kroplówki. Wysoka inflacja, z którą zmagał się ten kraj, była częściowo wywołana takim właśnie protekcjonizmem.

Protekcjonizm - szkodzi, czy pomaga?

Głównym argumentem stosowanym na jego obronę jest to, że o ile transakcje rynkowe są korzystne dla osób, które w nich uczestniczą, o tyle wcale nie muszą być korzystne dla ogółu otoczenia. Bo – jak się twierdzi – jeśli np. globalny handel prowadzi do przesunięcia produkcji do krajów o taniej sile roboczej, to znaczy, że likwiduje miejsca pracy w krajach, w których jest ona droższa. Cła mają temu zapobiegać i na krótką metę zapobiegają, ale – jak pisze historyk gospodarki Johan Norberg w swoim „Manifeście kapitalistycznym” – to pyrrusowe zwycięstwo. Weźmy cła na import stali. Ochronią miejsca pracy w krajowym przemyśle stalowym, ale zlikwidują je w tych sektorach gospodarki, które ze stali korzystają jako z półproduktu. Stanie się ona bowiem droższa, obniżając rentowność tych firm, a więc też zatrudnienie. Ceny finalnych dóbr na rynku wzrosną, więc konsumenci będą mieli mniej pieniędzy na inne towary i usługi, w efekcie czego zatrudnienie spadnie również w branżach ze stalą niezwiązanych. Ale to nie koniec. Pracę stracą też osoby z krajów obłożonych cłami, co sprawi, że będą miały one mniej środków, by importować od nas, a to oznacza kolejne stracone na naszym rynku miejsca pracy. – Na każdą osobę, której miejsce pracy zostało uchronione cłami, przypadają cztery, które pracę straciły – twierdzi Norberg.

Protekcjonizm opiera się na prostym założeniu, że jeśli chronimy to, co nasze, to zyskujemy, a jeśli wpuszczamy to, co obce, to tracimy. Bo przecież, jak uczą historia gatunku ludzkiego i setki tysięcy lat ewolucji, obce to najczęściej wrogie i niebezpieczne

Przykład ceł na stal jest bardzo na czasie. Należała ona do dóbr, których import Trump oclił w czasie swojej pierwszej kadencji. Jego cła były wymierzone głównie w Chiny i objęły rozmaite dobra o łącznej wartości ok. 360 mld dol. Efekt? Zespół Banku Światowego, w którym pracuje polska ekonomistka Beata Javorcik, wyliczył, że tylko w 2018 r. cła doprowadziły do zmniejszenia liczby ofert pracy na amerykańskim rynku o… 175 tys. Czy dla ludzi, którzy w wyniku ceł nie znaleźli zatrudnienia, pocieszeniem jest, że do budżetu federalnego wpłynęło więcej pieniędzy? Swoją drogą wg wyliczeń Tax Foundation cła, które zapowiada Trump na swoją drugą kadencję, zlikwidują kolejne 345 tys. miejsc pracy. Mimo to ochrona zatrudnienia jest jednym z pięciu najczęstszych uzasadnień dla protekcjonizmu. Pozostałe to: „względy geopolityczne”, „odporność i bezpieczeństwo dostaw”, „ograniczanie zmian klimatu” oraz – najpopularniejsze – „konkurencyjność strategiczna”. Byłoby zabawne, gdyby nie było tragiczne, że cła nie tylko tych celów nie realizują, lecz także szkodzą ich osiąganiu.

Finalnym efektem protekcjonizmu jest spowolnienie gospodarcze, presja inflacyjna i spadek liczby oraz jakości miejsc pracy. Prowadzi on do zubożenia – i to nawet jeśli mowa o protekcjonizmie w nowym, oświeconym wydaniu, jakie znamy np. z Korei Południowej. Wokół tego kraju narósł mit, jakoby za jego sukcesem stała ochrona lokalnych firm utrzymywana tak długo, żeby pozwolić tym firmom dojrzeć i wzmocnić się na tyle, by mogły stawić czoła zagranicznym konkurentom.

Mit ten burzy prof. Arvind Panagariya, jeden z najwybitniejszych badaczy handlu, w książce „Free Trade and Prosperity”. Porównuje w niej Koreę Południową do Indii. Obydwa kraje w latach 50. XX w. stosowały twardy protekcjonizm, tj. substytucję importu (cła i wsparcie lokalnych producentów), jednak już pod koniec tej dekady Korea zaczęła orientować się na eksport i otwierać gospodarkę, podczas gdy polityka Indii pozostała niezmienna. „Kontrastujące ze sobą strategie dały przeciwne rezultaty. Gdy indyjski wzrost handlu ledwo nadążał za mikrym wzrostem PKB kraju, eksport Korei eksplodował. W relacji do PKB wzrósł z 4,6 proc. w 1960 r. do 28,7 proc. w 1973 r. Co ciekawe, równocześnie wzrosła wartość importu w odniesieniu do PKB – z 15,7 proc. do 31,8 proc. W tym okresie średnia dynamika rozwoju koreańskiej gospodarki wynosiła 9,5 proc.” – zauważa Panagariya.

Nie jest on jakimś ekonomicznym odklejeńcem – jego książka to właściwie synteza najnowszych ustaleń ekonomicznego głównego nurtu na temat rzekomych korzyści z protekcjonizmu. I młot na „heterodoksów” takich jak chociażby popularny w Polsce Ha Joon-Chang (autor „Złych samarytan”). Indyjski ekonomista przywołuje jeden z ulubionych przykładów Changa: firmę Toyota. W latach 60. XX w. była ona wspierana przez japoński rząd poprzez… wyrzucenie jej konkurentów z kraju, zakaz inwestycji zagranicznych w motoryzację, wysokie cła importowe i subsydia. Zdaniem Ha Joon-Changa, gdyby nie to, dzisiaj Toyota byłaby co najwyżej pomniejszym partnerem jakiegoś dużego zachodniego producenta. Chang zakłada, że skoro A nastąpiło przed B, to A jest przyczyną B. Owszem, tak może być, ale tylko jeśli się to udowodni. Tymczasem – zauważa Panagariya – Chang nie oferuje żadnej analizy na poparcie swoich argumentów. Po prostu każe w nie wierzyć.

Skoro protekcjonizm szkodzi, to dlaczego tak chętnie jest wykorzystywany i ma tylu zwolenników? Przypomnijmy, że protekcjonistyczne polityki to nie tylko cła, lecz także subsydia, wsparcie sektorowe i przywileje dla wybranych branż i firm, a także regulacyjne utrudnianie działalności przedsiębiorcom zagranicznym. Zwykle pakietowane są w rozmaite „polityki przemysłowe” różniące się w szczegółach skalą i siłą oddziaływania.

Powody popularności protekcjonizmu

Pierwszym powodem popularności protekcjonizmu jest jego przyswajalność. Zwolennicy wolnego rynku uprawiają jakieś czary-mary: opowiadają o „niewidzialnej ręce” i każą wierzyć, że to, co niemierzalne bądź nie do końca uchwytne (np. subiektywne sądy stojące u podstaw decyzji produkcyjnych i zakupowych), należy traktować priorytetowo ponad to, co można opisać w kategoriach obiektywnych i liczbowych. Każą nam oni także wierzyć w przypadek, przekonując, że z miliardów swobodnych i nieregulowanych działań uczestników rynku wyłania się jakoby hayekowski ład spontaniczny i prowadzi w kierunku większego dobrobytu.

Protekcjonizm nie wymaga takiej wiary. Opiera się na prostym założeniu, że jeśli chronimy to, co nasze, to zyskujemy, a jeśli wpuszczamy to, co obce – tracimy. Bo przecież, jak uczą historia gatunku ludzkiego i setki tysięcy lat ewolucji, obce to najczęściej wrogie i niebezpieczne. Owszem, niewielu protekcjonistów w ten sposób opisuje swoje stanowisko, ale do tego się ono sprowadza – i ci, którzy ulegają jego czarowi, ulegają mu instynktownie. O wiele o to łatwiej w czasach takich jak dzisiejsze, gdy rozmaici dyktatorzy zagrażają pokojowi i nieustannie słychać o zagrożeniu wojną. Oczywiście intelektualiści potrafią ubrać atawistyczne rozumowanie, na jakim oparty jest protekcjonizm, w quasi-naukowe szaty. Mówi się np., że protekcjonizm jest tylko sposobem na wyrównanie pola rynkowej gry. Skoro np. UE stosuje bardzo wyśrubowane kryteria produkcji towarów i usług, to dopóki inne kraje nie będą ich stosować, dopóty należy import z nich clić. Ten argument pojawiał się w ustach przeciwników umowy o wolnym handlu pomiędzy UE a krajami Mercosuru (m.in. Argentyną czy Brazylią).

Błąd takiego uzasadnienia wykazywał już w XIX w. Frédéric Bastiat w swoich „Sofizmatach ekonomicznych”. Gospodarka, jak tłumaczył, to nie jest wyścig konny, w którym kluczowe jest zapewnienie równych szans na starcie. W gospodarce chodzi nie o „sprawiedliwy” wynik w rozumieniu sportowym i o konkurencję dla samej konkurencji, ale o zaspokojenie potrzeb konsumentów. „Jeśli twoim celem jest zagwarantowanie, żeby pilna wiadomość dotarła na pocztę, to czy możesz bezkarnie tworzyć przeszkody dla tego, który oferuje najlepsze do tego warunki? A to właśnie robisz z produkcją (stosując protekcjonizm – red.). Zapominasz o pożądanym wyniku, którym jest dobrobyt” – przekonuje Bastiat.

Drugi powód popularności protekcjonizmu to interes własny (choć błędnie pojęty). Przemysłowcom opłaca się rozbudzać protekcjonistyczne obawy, gdyż w ten sposób pozbywają się konkurentów. Politykom opłaca się rozbudzać protekcjonistyczne obawy, bo jednoczy to elektorat przeciw wrogowi (obcemu) i cementuje go wokół aktualnej władzy. Pozwala też zwiększać redystrybucję, przy okazji czego rozbudowywany jest aparat biurokratyczny będący podstawą klientelizmu i budowania nieformalnych, quasi-korupcyjnych zależności.

Trzeci powód popularności protekcjonizmu to rozległy, mający wiele ogniw pośrednich łańcuch przyczynowo-skutkowy, jaki uruchamia. Nie jest przecież tak, że jego negatywne efekty ujawniają się natychmiast, i nie jest też tak, że można w prosty i niewymagający analizy sposób połączyć jedno z drugim. Istnieje więc przestrzeń dla zwolenników protekcjonizmu, by podważać jego negatywne skutki. Może był zbyt mało radykalny albo sabotował go zachodni imperializm?

Pozornie wydawać by się mogło, że protekcjonizm jako idea został dawno odrzucony przez społeczność międzynarodową. Aż 166 państw należy do Światowej Organizacji Handlu, która powstała po to, by zwalczać cła, subsydia i promować globalizację. Antyprotekcjonistyczny ton słychać także w wypowiedziach ważnych przywódców. Angela Merkel, gdy była jeszcze kanclerzem Niemiec, mówiła: „Poszczególne kraje reagują na problemy nasilającymi się wezwaniami do izolowania się i wprowadzania ograniczeń w handlu. Jestem przekonana, że protekcjonizm nie jest wyjściem, gdyż szkodzi wszystkim”. Xi Jinping w trakcie jednego z wystąpień w listopadzie 2024 r. zauważał, że „protekcjonizm się rozprzestrzenia”, a „fragmentacja światowej gospodarki się nasila”, co „odwraca bieg historii”. Przekonywał, że „Chiny wdrożą bardziej niezależną i jednostronną politykę otwarcia, rozszerzą sieć stref wolnego handlu o wysokim standardzie na cały świat i jeszcze bardziej otworzą drzwi do Chin”. Również Ursula von der Leyen przekonuje, że UE powinna stosować cła co najwyżej w minimalnym zakresie, tj. tam, gdzie jej producenci traktowani są nieuczciwie.

Nie tylko Trump

Gdy posłuchać światowych liderów, tylko Trump wydaje się otwarcie mówić o cłach i innych instrumentach protekcjonistycznych jako o skutecznym rozwiązaniu gospodarczym. Prawda jest jednak taka, że nie tylko USA, lecz także UE, Chiny, jak również zdecydowana większość liczących się państw te instrumenty stosuje. Co prawda w ujęciu globalnym średnie cła na import dóbr od lat spadają – obecnie wynoszą ok. 4 proc., gdy jeszcze w 2002 r. przekraczały 8 proc. – ale wymyślono ich ekwiwalent: normy produktowe. Można manipulować nimi w taki sposób, by niechcianych produktów nie dopuszczać na swój rynek. Ponadto wspomniana globalna średnia ukrywa bariery wyjątkowo wysokie, np. 10-proc. cła nakładane przez UE co do zasady na import aut albo wymierzone w konkretnych producentów taryfy na import aut elektrycznych z Chin: 17 proc. (BYD) czy 35,3 proc. (SAIC).

Z kolei cła nakładane przez Chiny na USA, jak wylicza Chad Bown z Peterson Institute for International Economics, wynoszą średnio 20,7 proc. To wzajemne biczowanie się taryfami obniża dynamikę handlu międzynarodowego i prowadzi do spadku wzajemnych bezpośrednich inwestycji (BIZ). W 2023 r. w krajach OECD wartość BIZ-ów spadła o 7 proc.

Niestety, protekcjonizm celny jest wspierany interwencjonizmem. W UE zapowiada się wprowadzenie nowych polityk przemysłowych, Przemysłowego Zielonego Ładu, w ramach którego pojawiają się m.in. CBAM, czyli opłata od śladu węglowego towarów sprowadzanych spoza UE, oraz rozmaite instrumenty finansowania „clean techu”, czyli przemysłu niskoemisyjnego. To odpowiedź na podobne posunięcie ze strony Ameryki, która za prezydentury Joego Bidena przyjęła Inflation Reduction Act: pakiet stymulacyjny mający za pomocą subsydiów przekształcić USA w zieloną gospodarkę. Takie dzielenie świata na bloki, które współpracują ze sobą gospodarczo tylko warunkowo i tylko w niektórych aspektach, nie wyjdzie nikomu na dobre.

Jest jednak nadzieja – wspomniana Argentyna. To jedyny kraj, który wyłamuje się obecnie z protekcjonistycznej logiki. Javier Milei obniża taryfy celne i znosi bądź obniża kwoty importowe z zamiarem całkowitej ich likwidacji. Wierzy, że Argentyna skorzysta na handlu ze światem, nawet jeśli będzie to jednostronne, tj. jeśli świat wciąż będzie clił jej eksport. Pozostaje on konsekwentnym klasycznym liberałem.

Jeśli jego wolnorynkowe reformy przyniosą pozytywne skutki, trudno będzie to zignorować innym państwom – nawet jeśli weźmiemy pod uwagę to, że PKB Argentyny jest mniejsze niż Polski. Lepiej jednak, by światowi liderzy nie czekali na ten moment. Oby poszli po rozum do głowy już teraz i zrozumieli, że deglobalizacja nikomu nie służy – że jej fatalnych skutków nie zamaskuje się gadką o „nearshoringu” (handel w regionie) czy „friendshoringu” (handel z przyjaciółmi).

Do antyprotekcjonistycznego i deregulacyjnego odwrotu wcale nie potrzeba zresztą klasycznych liberałów. Jak zwraca uwagę Norberg, deregulacja i otwarcie gospodarki w USA rozpoczęły się przed Reaganem. To jego poprzednik, demokrata Jimmy Carter nadał im bieg, uwalniając lotnictwo, koleje czy rynek energii. W Wielkiej Brytanii to laburzystowski poprzednik Margaret Thatcher, James Callaghan, zaczął zamykać nierentowne kopalnie. Zamknął ich 257, niemal o sto więcej niż ona. Podobne historie zdarzyły się w Indiach, Australii, Nowej Zelandii, Brazylii czy Meksyku. Dobra wiadomość jest więc taka, że nie oczekujemy cudu, tylko zwykłej powtórki z historii. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute