Pod koniec roku problem wysokich i nadal zbyt szybko rosnących cen stał się dosyć niespodziewanie ważnym tematem zarówno w debacie publicznej, jak i w rozmowach prywatnych. Stało się tak w wyniku splotu kilku powiązanych ze sobą czynników.

Komunikacyjna wolta

Po pierwsze, temat ten został w sposób wyraźny, choć nie do końca merytorycznie poprawny, nagłośniony w nabierającej tempa kampanii prezydenckiej. Po drugie, sezonowe wzrosty cen w okresie przedświątecznym wzmacniają negatywne odczucia gospodarstw domowych co do realnej siły nabywczej ich zasobów pieniężnych. Po trzecie, na grudniowej konferencji prasowej prezes Adam Glapiński, wbrew własnym wcześniejszym wypowiedziom i wbrew oczekiwaniom nie tylko adresatów polityki pieniężnej, lecz także koleżanek i kolegów z RPP, odsunął znacząco w czasie perspektywę powrotu inflacji do celu (2,5 proc., z możliwością wahań w przedziale 1,5 – 3,5 proc. – red.), a więc również możliwości obniżki stóp procentowych. Co istotne, prezes NBP nie podał przekonujących powodów swojej komunikacyjnej wolty, trudnej do zrozumienia choćby w świetle świeżej publikacji NBP, w której walka z inflacją została w tytule określona jako „historia sukcesu”. Po czwarte, otoczenie zewnętrzne, w którym pojawiło się kilka czynników dodatkowo zwiększających niepewność, nie pozwala w miarę jednoznacznie określić, jak będzie ono wpływać na przyszłe zmiany ogólnego poziomu cen w Polsce.

Pewnym paradoksalnym rysem obserwowanego ostatnio wzrostu zainteresowania problematyką cen jest to, że już na samym początku kampanii prezydenckiej wydaje się być ono większe niż w czasie wyborów parlamentarnych i samorządowych, kiedy to inflacja była kilkukrotnie wyższa. Trudno powiedzieć, czy obecny wzrost zainteresowania inflacją stanie się trwałym elementem kampanii prezydenckiej. Pewne, moim zdaniem, jest natomiast to, że ciągle zdecydowanie zbyt słabo wyjaśnione pozostają głębsze przyczyny relatywnie niewielkiej roli, jaką wysoka inflacja odgrywała w kampaniach wyborczych w 2023 r. Jako główną przyczynę można wskazać ciągle słabe zrozumienie przez społeczeństwo bardziej złożonych zjawisk makroekonomicznych. Ten dosyć ograniczony zakres wiedzy ekonomicznej był w ostatnich latach utrwalany, a nawet pogłębiany przez nierzetelne działania komunikacyjne NBP, w których mało wyszukane chwyty marketingowe połączone z selektywnym doborem informacji, a często po prostu z dezinformacją, były coraz bardziej podporządkowywane obronie słabnącej pozycji i reputacji prezesa. Działania te nasiliły się po przegranych przez PiS wyborach parlamentarnych i po wszczęciu przez Sejm procedury zmierzającej do postawienia prezesa NBP przed Trybunałem Stanu.

„Inflacyjne fatum” i propaganda

Z ubolewaniem należy stwierdzić, że intensywne działania propagandowo-marketingowe NBP okazały się w dużej mierze skuteczne. Ważny udział w tym „sukcesie” miała przyjęta praktyka, by na jakąkolwiek krytykę działań NBP reagować wskazywaniem na naruszanie zasady niezależności banku centralnego, przy czym jedyną osobą uprawnioną do interpretowania jej istoty był oczywiście prof. Adam Glapiński. Efektem konsekwentnie prowadzonych działań było wywołanie mylnego wrażenia, że – najkrócej to ujmując – wysoka inflacja była wynikiem czynników czy szoków właściwie całkowicie niezależnych od NBP, natomiast późniejsze znaczące jej ograniczenie należy już przypisać właściwie prowadzonej polityce pieniężnej. Co charakterystyczne i zaskakujące, narracja ta, w swojej niewyszukanej i słabo przystającej do rzeczywistości postaci, została dosyć łatwo zaakceptowana przez zdecydowaną większość społeczeństwa, a w tym również przez dużą część ekspertów oraz polityków jako trudna do podważenia „mądrość obiegowa”. Konsekwencją uznania wysokiej inflacji za pewne fatum, za nieuniknione i niezawinione zjawisko, był brak poważnej dyskusji publicznej oraz pogłębionych badań nad jego wysoce niekorzystnymi skutkami dla wzrostu gospodarczego, alokacji zasobów czy redystrybucji dochodów i majątku.

Jeszcze około dwa lata temu można było uznać poddanie się „inflacyjnemu fatum” za sytuację w jakimś stopniu usprawiedliwioną, mimo że za granicą badania bardzo dynamicznie się już rozwijały, o czym trochę pisałem w „DGP” z 16–18 grudnia 2022 r. Od tamtego czasu obserwuje się prawdziwy wysyp nowych prac badawczych stawiających sobie za cel znacznie pełniejsze wyjaśnienie złożonego mechanizmu, od którego zależał pełen niespodzianek i zagadek przebieg procesów inflacyjnych i dezinflacyjnych od wybuchu pandemii COVID-19. Wiedzę na temat tych procesów udało się znacząco wzbogacić zarówno za pomocą zmodyfikowanych wersji modeli w tradycji nowej ekonomii keynesistowskiej, dominujących od dosyć dawna w bankach centralnych, jak i za pomocą całkiem nowych modeli. Spośród wielu zainicjowanych badań na pewno warto zwrócić uwagę na projekt realizowany przez prof. Bena Bernanke i prof. Oliviera Blancharda i to nie tylko ze względu na oryginalne ujęcie interakcji między dynamiką cen a dynamiką płac, lecz także za zaproszenie do tego projektu dziesięciu innych banków centralnych poza Fed, który pełni rolę obserwatora. Dzięki uwzględnieniu reakcji różnych banków centralnych na skokowe przyspieszenie inflacji i na raptowne jej spowolnienie będzie można znacznie lepiej uchwycić relatywne znaczenie czynników wspólnych oraz specyficznych dla poszczególnych krajów. Łatwiejsza będzie także ocena doboru i skuteczności narzędzi polityki monetarnej w powiązaniu z zastosowaną polityką fiskalną. Jak jednak zauważają autorzy, mimo postępu w badaniach, „opowieść o inflacji nie jest ciągle kompletna”.

Jeden z najważniejszych ogólnych wniosków z prowadzonych za granicą badań dotyczy wyraźnego przesunięcia w ocenie przyczyn zmian cen. O ile w odniesieniu do okresu samej pandemii i bezpośrednio po inwazji Rosji na Ukrainę przyczyny inflacji miały zdecydowanie podażowy charakter, o tyle później dominowały już czynniki popytowe. Banki centralne stanęły więc wobec „problemu ostatniej mili”; musiały podjąć decyzję, czy i jak szybko doprowadzić dezinflację do końca (czyli do przyjętego celu inflacyjnego), ryzykując przy tym zrealizowanie się scenariusza „twardego lądowania” gospodarki. W badaniach nad polityką pieniężną znacznie bardziej niż w przeszłości zwraca się uwagę na znaczenie czynników politycznych, przede wszystkim na tendencje populistyczne i w efekcie na mniejszą przydatność projekcji opartych na tradycyjnych modelach, co przekłada się na wzrost znaczenia metody scenariuszowej. Jest to osobny, ważny temat, ale należy zauważyć, że w Polsce prowadzenie i komunikowanie polityki pieniężnej jest w zdecydowanie zbyt dużym stopniu oparte na projekcji, a alternatywne scenariusze grzeszą nadmiernym eksponowaniem znaczenia zmian w rozwiązaniach regulacyjnych.

Nocna zmiana zdania

Warto zauważyć, że od kompleksowości i poziomu naukowego prowadzonych badań oraz od stopnia ich upublicznienia zależy z kolei jakość komunikowania się banku centralnego z otoczeniem. Jeśli poziom wiedzy jest dosyć niski, a oczekiwania otoczenia niewygórowane, to prezes Adam Glapiński może próbować przedstawiać nachalnie propagandową „Historię sukcesu” jako publikację o rzekomo naukowych walorach oraz wykupywać reklamy promujące ją i zawarte w niej treści zafałszowujące rzeczywistość gospodarczą. Co więcej, ograniczony zasób publicznej wiedzy na temat procesów gospodarczych zwiększa ryzyko upolitycznienia działań banku centralnego bądź wręcz je ułatwia. Prowadzi także do nadmiernej uznaniowości i arbitralności w interpretowaniu przez bank centralny przyznanego mu przez Konstytucję RP i ustawę o NBP mandatu oraz zakresu jego demokratycznej odpowiedzialności (accountability).

To, jak coraz mniej przekonująca staje się w Polsce opinia, że decyzje lub wypowiedzi prezesa, członków RPP oraz członków zarządu są uwarunkowane jedynie lub przynajmniej głównie względami merytorycznymi, dobrze ilustrują ostatnie zawirowania komunikacyjne wokół możliwego terminu rozpoczęcia cyklu obniżek stóp. Moja interpretacja tego epizodu jest następująca. Na początek załóżmy optymistycznie, że prezes nareszcie zdecydował się potraktować poważnie swoje obowiązki w zakresie utrzymania stabilności cen i realizacji celu inflacyjnego. Nawet przy takim nierealistycznym założeniu nasuwają się jednak pewne istotne, jak sądzę, wątpliwości. Po pierwsze, dlaczego prezes NBP przejrzał na oczy tak nagle i to w nocy między dniem wydania informacji po posiedzeniu RPP a dniem konferencji prasowej? Jak się szybko okazało, prezes swoją woltą złamał „dżentelmeńskie porozumienie” zawarte z członkami RPP o tym, że dyskusja o obniżkach zacznie się już w pierwszej połowie 2025 r., a nie na jesieni, czyli już po wyborach. Już sama ta umowa jest czymś nieprofesjonalnym, a przy tym naiwnym. Co bardziej zastanawiające, w trakcie tej nocy prezes musiałby mieć asymetryczny dostęp do informacji (na jawie lub we śnie), ponieważ w tekście opublikowanym 13 grudnia w „DGP” przedstawił on wyraźnie bardziej pesymistyczną ocenę zagrożeń inflacyjnych od tej, która znalazła się w komunikacie po posiedzeniu RPP. Tak na marginesie, omawiany epizod dostarcza dodatkowego mocnego argumentu za powrotem do rozwiązania, w którym konferencja prasowa z udziałem trojga członków RPP odbywa się w dniu zakończenia jej posiedzenia decyzyjnego. Po drugie, aby trochę uwiarygodnić woltę czy nocne olśnienie i w ten sposób uspójnić logicznie nowy przekaz, należało przyznać się chociaż do najważniejszych w tym kontekście wcześniejszych błędów. Chodziłoby tu przede wszystkim o wyjaśnienie przyczyn zaskakującej obniżki stóp przed wyborami 15 października 2023 r. oraz o przeproszenie prof. Joanny Tyrowicz za wielokrotne wypominanie jej, że opowiada się za większą determinacją w walce z inflacją. Powinien także przeprosić całą RPP, ale nie tyle za odstąpienie od wątpliwego pod względem profesjonalnym „dżentelmeńskiego porozumienia”, ile za złamanie głoszonej przez siebie samego zasady, że na konferencjach po posiedzeniach przedstawia on stanowisko całej Rady.

Co bardzo interesujące, już 14 grudnia, również na łamach „DGP”, pojawił się artykuł pod dosyć długim tytułem, którego najważniejsza część zawiera się w pytaniu „I dlaczego Adam Glapiński ma rację?”. Tekst ten jest napisany w sposób sugestywny, warsztatowo bardzo zgrabny, a pierwsze wrażenie jest takie, że również w sposób wyważony i obiektywny. Przy ponownej lekturze zastanawia jednak ogólna, wysoce pozytywna ocena, zgodnie z którą „prezes Glapiński właściwie w każdej kwestii… ma rację”. Bardzo trudno uznać, że w wolcie prezesa chodziło o typową decyzję Rady, jednorazową czy nawet rozpoczynającą cykl. Różnica zdań w Radzie nie dotyczyła przecież nawet decyzji, a jedynie rozpoczęcia dyskusji nad ewentualną decyzją. Dysponując tymi samymi bieżącymi danymi i tą samą projekcją, prezes w ciągu doby zmienił istotnie zdanie i to w odniesieniu do okresu za mniej więcej pół roku. Jak to się ma do podkreślanej ciągle przez niego dużej niepewności i konieczności reagowania co miesiąc na nowe dane? Dlaczego miałby narażać się na poważną krytykę wewnątrz i z zewnątrz Rady, nawet jeśli niektórzy komentatorzy tym razem wystawią mu laurkę?

Polityczna perspektywa

Uważam, że całe powstałe zamieszanie wokół wolty prezesa NBP należy rozpatrywać z całkiem innej perspektywy. Jako ekonomiści, których zadaniem jest analizowanie kosztów i korzyści, powinniśmy zapytać: dlaczego w sytuacji, gdy grozi mu Trybunał Stanu, prezesowi NBP może opłacać się wywołać taki incydent? Według mnie znalezienie odpowiedzi na to pytanie nie uda się lub będzie bardzo trudne, jeśli pominiemy polityczny wymiar tej sytuacji. Zauważmy, że w wypowiedziach i komentarzach z ostatnich dni możliwe polityczne motywy wolty w zasadzie się nie pojawiają, chociaż ich uwzględnienie pozwala całkiem inaczej ułożyć puzzle i ujrzeć inny obraz, tym razem bardziej spójny z wcześniejszymi dokonaniami prezesa. Moim zdaniem prezesowi NBP w zainicjowanej przez siebie grze obronnej, czy może lepiej w ataku wyprzedzającym, chodzi przede wszystkim o wywołanie wrażenia restartu, nowego rozdania czy dyskontynuacji, aby w ten sposób ukierunkować dyskusję na przyszłość, pomniejszając, na ile to możliwe, wielkość i konsekwencje wcześniejszych błędów w polityce pieniężnej i w kierowaniu bankiem centralnym. Inaczej mówiąc, chodzi o zachęcenie komentatorów, aby w przededniu rozpoczęcia właściwej kampanii prezydenckiej zaakceptowali wytyczenie przysłowiowej już „grubej kreski” między przeszłością i przyszłością. Dlaczego narażać się na zarzuty o długotrwałym uchylaniu się w przeszłości od przywrócenia inflacji w okolice celu 2,5 proc.? Lepiej spróbować pokazać determinację w walce z inflacją teraz, a dzięki temu pamięć o ekonomicznych i społecznych kosztach zbyt wysokiej inflacji może wyblaknie. Sądząc na podstawie natychmiastowej i entuzjastycznej wręcz reakcji autora tekstu z „DGP” na argumentację prezesa NBP, nie można wykluczyć, że część obserwatorów też ją podzieli. A przecież nawet jeśli założyć, że prezes ma teraz „rację właściwie we wszystkim”, to bardzo rzadko miał rację w tym, co mówił i robił w przeszłości.

Wydaje się ponadto, że wolta prezesa wynikała częściowo ze słabego odzewu na poprzedni pomysł, aby pomniejszyć znaczenie celu inflacyjnego jako kryterium sukcesu polityki poprzez próbę przekierowania uwagi na „mocarstwowo-patriotyczny” cel 20-proc. udziału złota w strukturze rezerw.

Można mieć nadzieję, że w najbliższych tygodniach analitycy z sektora finansowego, a także eksperci z Ministerstwa Finansów, z NIK i z innych instytucji podejmą próbę oceny, w jakim stopniu wolta prezesa wpłynęła na wycenę polskiego długu i inne decyzje inwestorów oraz na aprecjację złotego, od której zależeć będzie na koniec roku wielkość straty NBP.

NBP a kampania wyborcza

Nadrzędna polityczna gra prezesa NBP toczyć się będzie jednak, moim zdaniem, o zdecydowanie wyższą stawkę. Woltę prezesa na ostatniej konferencji prasowej należy traktować jedynie jako preludium czy rozgrzewkę przed włączeniem NBP w możliwie najbardziej efektywną, a jednocześnie możliwie najbardziej dyskretną pomoc dla obywatelskiego kandydata na prezydenta wskazanego przez PiS. Powodzenie w odcięciu się od balastu własnych błędów z przeszłości będzie tu kluczowe. Nagłe opowiedzenie się przez prezesa za zasadnością utrzymania wyższych stóp ma w kampanii prezydenckiej sens tylko wtedy, jeśli uda się przekonać większość wyborców, że: a) kluczowe znaczenie ma obecna wysoka inflacja, a nie drożyzna, czyli spadek realnych dochodów i oszczędności będący skumulowanym efektem mało skutecznej walki z inflacją w przeszłości oraz b) ciągle wysoka inflacja jest wynikiem luźnej polityki budżetowej i regulacyjnej obecnego rządu, a nie przesuniętymi w czasie skutkami polityki gospodarczej sprzed wyborów 15 października. Dlatego można przypuszczać, że prezes NBP będzie w kampanii prezydenckiej grał coraz ostrzej, chociaż w możliwie niejawny sposób, na zwycięstwo kandydata PiS po to, aby utrwalić i umocnić zbudowany przez siebie model upolitycznionego i scentralizowanego banku centralnego.

Partie obozu demokratycznego powinny być bardzo ostrożne, aby nie stać się w trakcie kampanii prezydenckiej stroną jedynie reagującą na narrację ekonomiczną narzuconą przez PiS. Jest to bardzo ważne, ponieważ sprawy gospodarcze, a w tym przede wszystkim znaczny wzrost kosztów utrzymania, będą odgrywać najprawdopodobniej wyraźnie większą rolę niż w wyborach w październiku 2023 r. Sami kandydaci tego obozu, jak i członkowie rządu powinni jednak unikać bezpośrednich odniesień do obecnej polityki pieniężnej, a w szczególności nie powinni sugerować jej poluzowania, gdyż niezależnie od obecnego stopnia upolitycznienia NBP zostanie to łatwo wykorzystane jako atak na niezależność banku centralnego. Trzeba też starać się, aby na początku kampanii nie popełnić dosyć prostych błędów w interpretacji zjawisk ekonomicznych, takich jak np. stawianie znaku równości między inflacją, drożyzną a zmianami, nawet dużymi, cen względnych (struktury cen).

Jakie aspekty funkcjonowania banku centralnego powinny natomiast zostać wprowadzone przez obóz demokratyczny do kampanii? Biorąc pod uwagę właściwe (pożądane) usytuowanie banku centralnego w strukturze instytucjonalnej państwa, dyskusja w kampanii prezydenckiej powinna koncentrować się wyraźnie na propozycji zmian, które zwiększą odpowiedzialność głowy państwa za wyłonienie najlepszego kandydata na prezesa NBP, czyli przede wszystkim całkowicie apolitycznego, wysoce kompetentnego i respektującego standardy etyczne przyjęte w bankowości centralnej. Bardzo ważne jest też wzmocnienie roli demokratycznego mechanizmu kontroli nad zasadnością drugiej kadencji prezesa.

W badaniach nad polityką pieniężną znacznie bardziej niż w przeszłości zwraca się uwagę na znaczenie czynników politycznych, przede wszystkim na tendencje populistyczne

Zanim uda się ulepszyć ustawę o NBP, czemu w zasadzie powinien patronować prezydent, najbardziej naturalnym narzędziem zahamowania dalszego upolityczniania NBP jest zaostrzenie warunków finansowania jego działalności (m.in. poprzez ograniczenie wydatków na fałszywą reklamę w mediach) oraz przyspieszenie prac komisji odpowiedzialności konstytucyjnej. Bez tego typu działań wpływ prezesa NBP na wybór prezydenta może okazać się znacznie większy, niż bierze to pod uwagę zdecydowana większość obserwatorów. Obniżająca się jakość prowadzonej polityki pieniężnej w powiązaniu ze strategią komunikacyjną coraz silniej opartą na działaniach propagandowo-marketingowych zamiast na rzetelnym informowaniu i profesjonalnym wyjaśnianiu dylematów ekonomicznych na pewno nie uzasadniają obecnego hojnego budżetu NBP.

Ponadto, w kampanii powinien być poddany krytyce obecny prezydent za to, że wskazał prof. Adama Glapińskiego jako kandydata na prezesa NBP, a szczególnie, że popełnił ponownie ten błąd, wskazując go na drugą kadencję, gdy skutki jego działań dla kraju i dla samej kierowanej przez niego ważnej instytucji były już dobrze widoczne.

Wszystkim obywatelom powinno zależeć na tym, żeby nie dopuścić do wyboru prezydenta, który wskaże upolitycznionego prezesa NBP, który z kolei będzie wspierał jego reelekcję. Taka sprzeczna z konstytucją symbioza interesów byłaby niezwykle niebezpieczna dla niezależnej pozycji banku centralnego w strukturze instytucjonalnej gospodarki i dla skuteczności prowadzonej przez niego polityki. Jeśli taka symbioza w trakcie kampanii prezydenckiej się umocni, to przyszłe odpolitycznienie NBP będzie jeszcze trudniejsze, szczególnie jeśli obecny prezes dotrwa do końca kadencji. Oznaczałoby to jeszcze bardziej nieprzewidywalną politykę pieniężną i związane z tym dodatkowe zagrożenia. Paradoksalnie, jedynym pocieszeniem może być to, że wówczas na atrakcyjności zyskałaby wyraźnie opcja przystąpienia do strefy euro. ©Ⓟ

Autor związany jest z Uniwersytetem Ekonomicznym w Krakowie, członek Rady Polityki Pieniężnej w latach 2004–2010