Centrala rzuca hasło, a potem wszyscy wojują o zasoby, bo muszą się wykazać – to cała filozofia chińskiej ekonomii politycznej.
Z Dominikiem Mierzejewskim rozmawia Karolina Wójcicka
Wyobraża pan sobie scenariusz, w którym w najbliższych latach nastąpi całkowity rozwód Chin z Zachodem, a w konsekwencji koniec globalizacji, jaką znamy? Komunikaty opublikowane przez Pekin po III plenum partii komunistycznej, które wyznacza kierunek rozwoju gospodarczego Państwa Środka na kolejną dekadę, sugerują, że rządzący się do tego przygotowują. Stawiają na samowystarczalność.

Obie strony przygotowują się do rozwodu. A to często dość długi proces i trudno przewidzieć, jak się skończy. Pomijając już to, że ślubu między Pekinem a Waszyngtonem nigdy nie było. Z decyzji, które zapadły na III plenum, wynika, że transformacja gospodarcza Chin idzie w kierunku sekurytyzacji rozwoju, czyli podporządkowania wzrostu gospodarczego bezpieczeństwu. Po raz pierwszy od 1978 r. kwestia jest tak mocno akcentowana. Chodzi m.in. o połączenie przemysłu cywilnego z wojskowym. To pokazuje, że Chińska Republika Ludowa przygotowuje się na różne scenariusze. Również ten związany z deglobalizacją i długotrwałą rywalizacją z USA. Ale w komunikacie z III plenum widać też sporo nawiązań do Denga Xiaopinga (przywódcy Chin w latach 1978–1989, inicjatora otwarcia kraju na świat – red.). Sugeruje to, że wprowadzony przez niego model gospodarki opartej m.in. na eksporcie wciąż będzie miał znaczenie. Z jednej strony będziemy więc obserwować decoupling w pewnych sektorach gospodarki, a z drugiej – dalszą ekspansję. Eksport stanowi przecież ok. 19–20 proc. chińskiego PKB. Co ważne, dokumenty III plenum nie omawiają dostatecznie kwestii konsumpcji wewnętrznej. Omówiono za to wątki związane z inwestycjami w technologie, infrastrukturę czy zieloną transformację. Oznacza to, że obywatel nie będzie ważnym czynnikiem w rozwoju chińskiej gospodarki. Przy nadprodukcji samochodów elektrycznych, baterii litowo-jonowych i paneli słonecznych paradoksalnie Pekinowi łatwiej jest szukać rynków zbytu, niż integrować gospodarczo kraj.

Mówi pan, że polityka otwarcia i eksport wciąż są ważne dla Państwa Środka. W działaniach tamtejszych władz widać jednak pewną niekonsekwencję. W odpowiedzi na unijne cła na chińskie elektryki Pekin wszczął dochodzenia w sprawie towarów importowanych z Europy. Twierdzi, że jest otwarty na międzynarodowy biznes, podczas gdy chińska policja robi naloty na siedziby zagranicznych przedsiębiorstw.

Chiny są obsesyjnie podejrzliwe wobec zachodniego biznesu. Panuje przekonanie, że pracownicy jego firm działają na rzecz wywiadów gospodarczych, kradną technologie, wyciągają dane itp. Ta obsesja przyczynia się do zmniejszania aktywności przedsiębiorstw zagranicznych w Chinach i odpływu inwestycji. Nie zmienia to jednak faktu, że rodzime firmy, które państwo finansuje w myśl nowej ekonomii strukturalnej, mają za zadanie pozyskiwać kapitał i rynki zbytu. Ale mogą robić to gdziekolwiek. Niekoniecznie na Zachodzie. Według mnie nie ma więc sprzeczności w działaniach Pekinu. Mówiąc o otwarciu, władze mają po prostu na myśli współpracę z państwami rozwijającymi się. To tam próbują znaleźć swoje miejsce. Chiny same w sobie nie są workiem bez dna, potrzebują tej współpracy. Tym bardziej że pieniędzy nie mają w tej chwili również władze lokalne. Do tej pory kluczowym ich źródłem dochodu była sprzedaż praw do użytkowania ziemi, które kupowali deweloperzy.

Ale rynek deweloperski się załamał.

A w efekcie władze lokalne odnotowały spadek dochodów ze sprzedaży użytkowania do ziemi o 23 proc. w 2020 r. i o kolejne 17 proc. w 2022 r. Nie mają funduszy, żeby spłacać długi, a do tego inwestować. Władze centralne oddelegowują odpowiedzialność na poziom lokalny, ale nie idą za tym odpowiednie zasoby. Ci na dole muszą się wykazywać, bo są włączeni w struktury nomenklatury, gdzie awans poszczególnych członków partii zależy od ich efektywności połączonej z lojalnością polityczną wobec przewodniczącego. Chińczycy na szczeblu lokalnym zawsze muszą udowadniać, że są lepsi od innych działaczy na tym samym poziomie. Dlatego zadłużali swoje prowincje. Spójrzmy zresztą na dane dotyczące wewnętrznego rynku: prowincje ze sobą nie współpracują. To model oparty na rywalizacji horyzontalnej i lokalnym protekcjonizmie. Najczęściej mówimy o protekcjonizmie państwowym, który w Chinach polega na wyszukiwaniu czempionów i wspieraniu konkurencyjnych sektorów gospodarki. To samo robią jednak władze lokalne. One też bronią swojego rynku. Nie kupi pani citroena w Szanghaju, bo jest produkowany w Wuhanie. Tak samo jak w Wuhanie nie kupi się volkswagena, bo jego fabryki znajdują się w Szanghaju. Ciekawe jest to, że dokument podsumowujący tegoroczne plenum niczego nie mówi o gospodarce państwowo-publicznej, mimo że przy okazji poprzednich szczytów podkreślano potrzebę reform tego sektora. To znaczy, że obecnie nie ma zgody w partii, co powinno się z nim zrobić. Lobby, które przez ostatnie 40 lat ugruntowało swoją pozycję w eksporcie i inwestycjach – a nie np. sprzedaży detalicznej – jest w dalszym ciągu wpływowe. O tym się po prostu w Chinach nie mówi, żeby nie otworzyć puszki Pandory. W opublikowanym po zakończeniu plenum dokumencie nie było szczegółów dotyczących polityki fiskalnej. To realny problem, który wzbudza zbyt duże kontrowersje. Choć obiecuje się zwiększenie dochodów lokalnych przez przekierowanie wpływów z VAT na poziom prowincji, to przy słabszym rynku wewnętrznym nie poprawi to sytuacji. Trzeba zatem inwestować w technologie, bo w tym zakresie państwo może być kreatorem i podmiotem, który monitoruje procesy.

Odnoszę wrażenie, że problemy kraju, jak kryzys na rynku nieruchomości i zadłużenie władz lokalnych, są poza zasięgiem zainteresowania Xi Jinpinga.

To dlatego, że przywódcy Chin koncentrują się na kwestiach, w których mogą osiągnąć pewne sukcesy. Podczas mojej czerwcowej wizyty w Kantonie widziałem, że prawie każdy salon, który kiedyś sprzedawał smartfony Huawei czy Xiaomi, teraz oferuje samochody elektryczne. W imię nowej ekonomii strukturalnej władze centralne zwiększyły ich produkcję, ale zamiast sprzedawać je na rynku wewnętrznym, łatwiej im bazować na eksporcie. W Unii może się elektryków sprzedać nie uda, więc szuka się klientów w innych państwach, otwiera się fabryki poza Chinami. Szukanie rynków zbytu jest łatwiejsze niż tworzenie mechanizmów, które będą generowały wzrost przez konsumpcję wewnętrzną. Szczególnie że Chińczycy nie są zamożni. Sami mówią: państwo ma pieniądze, a ludzie nie. Poza tym centralizacja władzy sprawia, że przywódców – przede wszystkim Xi Jinpinga – w mniejszym stopniu interesują zarobki obywateli, którzy mogliby rozwijać gospodarkę. Wolą duże projekty. Takie, które zapewniają im miejsce w historii Chińskiej Republiki Ludowej. Tym bardziej że pod kątem gospodarczym przewodniczący Xi niczego dużego jeszcze nie dokonał. A polityka „zero covid” dobrej opinii wśród obywateli przewodniczącemu nie przyniosła. Xi ma szansę zbudować swoją pozycję na rywalizacji z Zachodem i wielkim odrodzeniu narodu chińskiego do 2049 r., które od pewnego czasu szumnie zapowiada. I to było widać na III plenum. W dokumencie opublikowanym po jego zakończeniu nie było sekcji dotyczącej polityki fiskalnej państwa. To temat, który wzbudza zbyt duże kontrowersje, jest realnym problemem. Mówiło się za to, żeby budować technologie, bo w tym zakresie państwo może być kreatorem i podmiotem, który wszystko kontroluje.

Czyli pozostawiamy obywateli samym sobie, a my zajmujemy się rywalizacją mocarstw i dążymy do tego, by świat był od nas uzależniony technologicznie?

Dyskusje na temat rywalizacji mocarstw mają znaczenie, ale dla mnie ważne jest to, co się dzieje w środku. W ekonomii politycznej Chińskiej Republiki Ludowej schemat działania opiera się na dominującej roli biurokracji. To ona ma kontrolować rozwój technologii, infrastruktury itd. Nie chodzi więc tylko o centralę w Pekinie – inwestowaniem w obywateli nie są też zainteresowane władze lokalne, które postrzegają tego typu działania jako zagrożenie dla własnej pozycji. Oczywiście można to ubrać w ramy rywalizacji mocarstw, w której faktycznie podnosi się np. kwestię samowystarczalności technologicznej. Uważam jednak, że elementy wewnętrzne są dużo ważniejsze. W Chinach istnieją biurokratyczne siły, które nie chcą stracić na znaczeniu.

W jakim kierunku powinna ich zdaniem zmierzać ChRL w najbliższej dekadzie?

Jestem przekonany, że władzom – na szczeblu zarówno centralnym, jak i lokalnym – zależy na utrzymaniu statusu quo. Wsparcie sektora prywatnego spowodowałoby powstanie silnej grupy oligarchów, co podważyłoby rolę biurokratów. To dlatego Jack Ma, twórca Alibaby, zakończył karierę. W takim scenariuszu sektor prywatny pozostanie zmarginalizowany, z ograniczonym dostępem do kapitału. Mimo że ma duży wpływ na gospodarkę Chin.

Xi podkreśla jednak, że priorytetem w kolejnych latach będzie rozwój oparty na zaawansowanych technologiach. Zdaje się, że to dla niego ważniejsze niż szybki wzrost gospodarczy, który był priorytetem w poprzednich dekadach.

Zgodnie z prognozami Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) wzrost w 2029 r. ma oscylować w granicach 3,3 proc. Przewodniczący Xi po prostu dopasowuje retorykę do tego, co się dzieje. Czy kreuje rzeczywistość, czy tylko utylitarnie reaguje na sytuację? Raczej to drugie. W Chinach mówi się teraz dużo np. o małych projektach. Xi podkreśla nawet, że „małe jest piękne”. Znaczy to tyle, że brakuje kapitału, a gospodarka nie jest w najlepszej kondycji, m.in. ze względu na infrastrukturalną ekspansję ChRL w państwach afrykańskich czy w Azji Południowo-Wschodniej. Pekin często realizował tam projekty, w których przelicytował, a teraz ma problem z renegocjacją długów.

Czyli Xi wcale nie jest takim wizjonerem, na jakiego się kreuje?

Nie wiem, czy w polityce są jacyś wizjonerzy. Chińczycy działają ad hoc. W przestrzeni publicznej funkcjonuje mit o chińskim planowaniu. Władze faktycznie dużo planują, ale planować może każdy. Centrala stara się nie brać odpowiedzialności za wprowadzanie swoich pomysłów w życie. Moim zdaniem to jest właśnie cała filozofia chińskiej ekonomii politycznej: centrala rzuca hasło, a potem wszyscy wojują, bo muszą pozyskać zasoby i się wykazać. Tak się motywuje ludzi do działania. Chińska gospodarka jest w pewnym sensie zakładnikiem polityki mobilizacji społecznej. Często skutki takiego podejścia wymykają się spod kontroli. Nagle trzeba szukać rynków dla samochodów elektrycznych. Ale jest inny przykład. Widzieliśmy, jak Pekin zareagował na pandemię. W Chinach ogłoszono „wojnę ludową” w wirusem. Myśli pani, że wycofanie się z polityki „zero covid” z dnia na dzień było planowane?

Nie.

No właśnie. Gdzie tu to osławione planowanie? Najlepszym przykładem nieumiejętności przekuwania planów w rzeczywistość jest sam Deng. Za swoich rządów mówił, że do 2000 r. chińskie społeczeństwo osiągnie pułap kraju umiarkowanie zamożnego. Datę tę później wielokrotnie zmieniano. Ostatecznie ubóstwo udało się zlikwidować w 2022 r. I stwierdzono, że to już wystarczający sukces. Innym palącym problemem jest kwestia urbanizacji Chin. Zachodni ekonomiści powiedzą, że dochodzi do niej, bo miasta są naturalną lokomotywą rozwoju gospodarczego, mają uczelnie i przyciągają kapitał. Pamiętajmy jednak, że w Chinach dynastie upadały przez powstania chłopskie. Tylko tyle i aż tyle. Nie ma w tym szczególnej strategii.

W Chinach jest mnóstwo problemów, które dałoby się rozwiązać, ale władze nie podchodzą do nich systemowo. Proszę sobie wyobrazić, że liczba dzieci pracowników migrujących osiągnęła już 138 mln, czyli ok. 46,4 proc. całkowitej liczby nieletnich Chińczyków. Szacuje się, że 71 mln z nich wyjechało z rodzicami – np. do Szanghaju, gdzie meldunek otrzymuje zwykle tylko jeden z opiekunów. Dzieci te nie posiadają lokalnego hukou (system zezwoleń na pobyt stały w danym miejscu – red.). A przez to nie mają dostępu do ochrony zdrowia, edukacji itd. Władze mogłyby zrobić z tym coś na poziomie centralnym, ale wolą scedować odpowiedzialność na lokalnych liderów.

Do planów rozwoju technologicznego i dominacji nad światem też powinniśmy podchodzić z dużą dozą sceptycyzmu?

Jest takie chińskie powiedzenie: „Słuchaj tego, co mówią, ale patrz na to, co robią”. Chińczycy robią dużo, aby ograniczyć amerykańską dominację. Służy temu m.in. rywalizacja technologiczna. Nie można im odmówić ambicji, planów czy tego, że pewne sektory rzeczywiście zdominowali. Pytanie, jak długo się to utrzyma. Czy nie pojawią się jakieś siły – w Chinach czy na arenie międzynarodowej – które będą zdolne ograniczać działania Pekinu. Już teraz Stany Zjednoczone nie wpuszczają studentów z Państwa Środka na uczelnie techniczne.

Kwestia samowystarczalności zawsze powraca w Chinach w momencie, kiedy kraj ma ograniczony dostęp do zasobów zewnętrznych, a sytuacja gospodarcza jest nie najlepsza. Taki właśni cel przyświecał państwu w okresie Mao Zedonga. To element narracji: poradzimy sobie sami, Zachód nie jest nam potrzebny. Ale jeśli spojrzymy racjonalnie, okaże się, że jest to niezwykle trudne do osiągnięcia. Skończy się tak, że na scenie politycznej będzie musiał się pojawić nowy Deng, bo społeczeństwo tego nie wytrzyma. Ale dopiero za jakiś czas – jak mówi chińskie powiedzenie: „Rzeka zmienia koryto co trzydzieści lat”. ©Ⓟ