Perspektywą faktycznego wdrożenia wobec Polski unijnej procedury nadmiernego deficytu nie powinniśmy się aż tak martwić. Nie tylko dlatego, że jej wprowadzenie idzie powoli.

O tym, że to nastąpi, przekonaliśmy się w czerwcu, gdy z wnioskiem wystąpiła Komisja Europejska. Teraz jesteśmy na etapie zatwierdzania przez Radę. Ale do sformułowania konkretnych zaleceń mówiących o tym, ile będziemy mieć czasu na sprowadzenie deficytu finansów publicznych do poziomów mieszczących się w unijnych wymogach oraz w jaki sposób powinniśmy obniżać deficyt, zapewne jeszcze dość długa droga. Skończy się tym, że procedurą nie zostanie de facto objęty budżet państwa na rok 2025, a dopiero na 2026 r.

Oczywiście inne unijne kraje również skorzystają na tej unijnej „opieszałości”. Skrajnym przykładem może się okazać Rumunia, która w procedurze nadmiernego deficytu była już wcześniej, i w ocenie Brukseli niespecjalnie przykłada się do zaciskania pasa. Bukaresztowi groziłoby nawet zamrożenie funduszy unijnych, a tak… wszystko rozejdzie się pewnie po kościach.

Skąd ta łagodność? Czy to kwestia nowej kadencji Parlamentu Europejskiego i nowej Komisji? A może tego, że w szeregu państw członkowskich mocna jest prawica – w tym skrajna – i lepiej nie zniechęcać wyborców do idei integracji?

Raczej chodzi o to, że do przestrzegania reguł w finansach publicznych wracamy po kilku latach przerwy związanej z pandemią. I jest to powrót w warunkach wciąż utrzymujących się kłopotów z koniunkturą, po gwałtownym wzroście zadłużenia spowodowanego pandemicznymi programami wsparcia gospodarek, rosyjską agresją na Ukrainę, która wymusiła zmianę myślenia o wykorzystaniu surowców. Wspomnijmy jeszcze o tym, że przez cztery lata sporo zmieniło się, jeśli chodzi o podejście do transformacji energetycznej. Do działań, które miałyby podcinać skrzydła gospodarce całej UE i poszczególnych państw członkowskich, podchodzi się co najmniej z ostrożnością.

Znaczenie ma jeszcze jeden element. Fiskalne reguły stabilnościowe nie tylko były zawieszone, ale też zostały zreformowane. Fundamenty: limit 3 proc. PKB deficytu finansów publicznych i 60 proc. PKB w zadłużeniu nie uległy zmianie. Ale gdy zostają przekroczone, nie ma mowy o drakońskich cięciach w wydatkach czy podwyżkach podatków, tak żeby nie szkodzić wzrostowi gospodarczemu. No i w tym przypadku najważniejsze: zmianom uległy procedury. Dlatego właśnie zalecenia poznamy dopiero za kilka miesięcy. Znajdą zastosowanie przy pracach nad najbliższym budżetem, ale będzie on opisywał plany państwa na 2026 r.

Nie oznacza to jednak, że minister finansów i rząd będą mieć w odniesieniu do 2025 r. pełną swobodę wydatkową. Po pierwsze w kwietniowym Wieloletnim planie finansowym państwa rząd już obiecał Unii, że w przyszłym roku deficyt w relacji do PKB będzie mniejszy niż w tym. Znów: nie będzie to ograniczenie drastyczne, ale na nowe duże pozycje wydatkowe (przed oczami staje wizja zapowiadanego w kampanii wyborczej dwukrotnego podniesienia kwoty wolnej w PIT) nie ma miejsca.

Po drugie – niezależnie od tego, jaką kwotę deficytu wyznaczą szef resortu finansów i rząd, a potem przyjmie Sejm, trzeba będzie ten deficyt jeszcze sfinansować. Czyli pożyczyć. A o wierzycieli jest tym trudniej, im więcej jest długów do spłacenia. Jeśli pojemność rynku okazałaby się za mała (mowa o wszystkich źródłach, w tym krajowych instytucjach finansowych, inwestorach zagranicznych czy nawet o Kowalskich chętnie kupujących ostatnio detaliczne obligacje skarbowe), wrócimy do stwierdzenia, za które półtorej dekady temu ówczesny minister Jacek Rostowski został odsądzony od czci i wiary: „pieniędzy nie ma”.

Mowa nie tylko o samym emitowaniu długu na sfinansowanie deficytu, ale i o kosztach. Co z tego, że nasze zadłużenie w relacji do PKB jest o połowę mniejsze niż Portugalii, skoro na odsetki od niego wydajemy prawie tyle samo: w 2023 r. u nas było to 2,1 proc. PKB, w Portugalii 2,2 proc. Dla przypomnienia: 2 proc. PKB to minimalny poziom wydatków wojskowych w krajach NATO, mowa więc o całkiem pokaźnych kwotach.

Krótko mówiąc: czego nie zrobią unijne mechanizmy, powinien robić sam rząd, bo inaczej może to zrobić rynek. Z Brukselą można długo konsultować, rynek może znieść całkiem sporo, ale do czasu. A w sformułowaniu „procedura nadmiernego deficytu” istotna nie jest wcale „procedura”, a „nadmierny deficyt”. ©℗