Dzieje się tak, choć żaden z krajów OPEC ani też Rosja nie ograniczyły wydobycia, a zapasy niesprzedanej ropy przechowuje się już nie tylko w podziemnych zbiornikach, ale na flotyllach specjalnie w tym celu wynajętych tankowców. Co więcej wkrótce do grona eksporterów, po zniesieniu międzynarodowych sankcji, dołączy Iran. Kraj, który w latach 70. pod względem ilości wydobywanego z naftowych pól surowca ustępował jedynie Arabii Saudyjskiej. A to oznacza, że nadpodaż paliw płynnych będzie jeszcze większa. Mimo to światowe rynki nagle zaczęły oczekiwać wzrostu ceny. Co tłumaczy się odpływem w USA inwestycji firm wydobywających gaz i ropę z łupków bitumicznych. Samo oczekiwanie na zmianę trendu podbiło cenę za baryłkę z 30 do 50 dol. Czyli niemal dwukrotnie. Choć przecież nic się jeszcze nie wydarzyło. I wcale nie musiało. Pomimo upartego promowania alternatywnych źródeł energii to nadal ropa jest kluczowym paliwem dla naszej cywilizacji. A jak to z nałogami bywa, już sama myśl, że uzależniającej substancji może zabraknąć, wywołuje gwałtowny niepokój. Kiedy zaś takie przypuszczenie staje się bardziej prawdopodobne, podenerwowanie przeradza się w panikę i racjonalne zachowania przegrywają z instynktownymi. Nawet jeśli statystyki pokazują, że ropy jak zwykle jest pod dostatkiem i najbardziej należałoby się bać własnego strachu.
Koniec Ameryki nadchodzi
„Przed kilkoma dniami wypłynęły w kierunku portów Zachodu ostatnie tankowce z ropą irańską i nagle w świecie rozległ się alarm” – donosił amerykański „Newsweek” 19 lutego 1979 r. „Sekretarz do spraw energii rządu USA James Schlesinger zaszokował naród ostrzeżeniem, że opuszczenie żaluzji przez Iran, czyli przez czołowego – drugiego na liście – eksportera nafty na świecie, może być w perspektywie czasu wydarzeniem poważniejszym niż pamiętne embargo na dostawy nafty i czterokrotna zwyżka cen przez OPEC w latach 1973–1974” – przestrzegał tygodnik. Wtórowały mu inne światowe media, podsycając niepokój. To oznaczało, że ropa naftowa może już tylko drożeć. „Ludzie przerazili się, że – być może – znajdujemy się o krok od poważnej katastrofy” – komentował dla prasy szanowany ekonomista Alan Greenspan. Wybuch lutowej paniki poprzedziły miesiące narastającej niepewności. Od początku zimy 1978 r. świat zachodni z niepokojem śledził dogorywanie reżimu szacha Mohammeda Rezy Pahlaviego. Władca Iranu swymi rządami zraził do sobie nawet całkiem przyzwoicie zarabiających pracowników wielkich koncernów naftowych. Ogłosili oni strajk generalny i nagle dzienne wydobycie surowca zmalało z 5,5 mln baryłek do ledwie 1 mln. Ten cios szczególnie zabolał, bo odcięcie głównego źródła dochodów podkopywało władzę szacha. Jak bardzo skutecznie okazało się 10 lutego 1979 r., gdy Teheran ogarnęła rewolucja, a tłumy mieszkańców wdarły się do więzień i uwolniły przeciwników Pahlaviego. W obronie skompromitowanego szacha mało kto chciał narażać życie. „Teheran przeszedł w niedzielę do obozu ajatollaha Chomeiniego” – informowała dwa dni później agencja AFP. Padły ostatnie punkty oporu – szkoła wojskowa i koszary gwardii. Wkrótce władca uciekł z kraju. Stany Zjednoczone traciły na Bliskim Wschodzie najwierniejszego sojusznika, a jednocześnie zyskiwały śmiertelnego wroga. Chomeini nienawidził wszystkiego co amerykańskie i potrafił dać temu wyraz. Zaczął od wstrzymania eksportu ropy, pomimo obowiązujących kontraktów długoterminowych. „Nie będziemy sprzedawać naszych skarbów wrogom islamu” – oświadczył duchowy przywódca nowo powstałej teokratycznej Republiki Islamskiej. „Chomeini doprowadził kraje Zachodu do histerii, bo przecież Iran był dostawcą dla: Holandii, Hiszpanii, Austrii, Wielkiej Brytanii, Republiki Federalnej Niemiec, Szwajcarii, Włoch i Stanów Zjednoczonych” – podsumował 19 lutego 1979 r. „Der Spiegel”. Na tle ogólnej paniki najbardziej dramatyzowali Amerykanie. Co nie mogło dziwić, bo w tamtym czasie USA konsumowały około jednej czwartej ropy trafiającej na światowe rynki. Jej niedobór oznaczał rychłe załamanie gospodarcze po drugiej stronie Atlantyku. Fundacja Rockefellera opublikował raport o znamiennym tytule: „Międzynarodowe zaopatrzenie w energię: perspektywy przemysłu całego świata”. Wśród autorów tego opracowania znaleźli się liczni fachowcy z branży naftowej, m.in. Goffrey Chandler z zarządu koncernu Shell. „Jest wysoce prawdopodobne, że w końcu lat osiemdziesiątych coraz bardziej będzie się zmniejszać międzynarodowa podaż energii, zwłaszcza ropy naftowej” – prorokowali powszechnie szanowani eksperci od rynku paliw. „Pozostające do dyspozycji zasoby ropy naftowej nie wystarczą do zapewnienia dalszego wzrostu gospodarczego i osiągnięcia wytyczonych celów politycznych i społecznych. Być może nie da się utrzymać już osiągniętego poziomu życia” – dodawano sugerując, iż świat, jaki znano, wkrótce dobiegnie końca.
Cena strachu
Groźba końca dobrobytu zmusiła administrację prezydenta Jimmy’ego Cartera do zaproponowania zapobiegawczych działań. Sekretarz do spraw energii James Schlesinger przygotował pakiet ustaw oszczędnościowych, mających zapobiec ogólnonarodowej katastrofie. Zaszokowały one kongresmenów nawet bardziej niż ajatollah Chomeini. Zakładały bowiem m.in. nakaz obniżenia temperatury w biurach rządowych w sezonie grzewczym, zamykania stacji benzynowych w weekendy, likwidację ulicznych reklam świetlnych, a także wprowadzenie na terenie USA... kartek na benzynę. Wszystkie te punkty Kongres odrzucił, pomimo nacisków Cartera. Aż 106 członków Partii Demokratycznej zagłosowało wbrew zdaniu prezydenta. Przepowiednia o katastrofie zaczęła sama się spełniać. Duży udział w tym miał koncern paliwowy BP, który aż 40 proc. swojej ropy wydobywał na polach naftowych w Iranie. Brytyjska firma, działając w interesie rządu w Londynie (był on wówczas jeszcze jej właścicielem), w pierwszej kolejności wstrzymała zaopatrzenie dla odbiorców w Stanach Zjednoczonych i Japonii. Dzięki czemu mogła zachować niezmieniony poziom dostaw do Wielkiej Brytanii. Nie mając innego wyjścia, rafinerie amerykańskie i japońskie zaczęły kupować ropę na wolnym rynku. W tym czasie podrożała ona z 13 ówczesnych dolarów za baryłkę do ponad 30. Nadal jednak pozostawała tańsza niż podczas krachu naftowego sprzed pięciu lat. Ale kryzys dopiero nabierał tempa. Kolejną jego fazę zainicjowali nie Persowie, lecz arabscy szejkowie, skuszeni łatwy zyskiem. Kolejne państwa Zatoki Perskiej zaczęły zrywać długoterminowe kontrakty i sprzedawać paliwo na wolnym rynku. Już sam fakt anulowania umów podsycał panikę i podbijał cenę.
„Koniec potęgi Stanów Zjednoczonych” – ogłosił na pierwszej stronie 12 marca 1979 r. „Business Week”. Pod tym tytułem znajdował się fotomontaż przedstawiający zalewającą się łzami Statuę Wolności. Powody do płaczu miała większość Amerykanów. Z tygodnia na tydzień benzyna na stacjach podrożała pięciokrotnie. W Kalifornii zaś jej po prostu zabrakło. Nikt też poważnie nie traktował zapewnień prezesa koncernu Gulf E.W. Baldwina, który podczas konferencji prasowej ogłosił, że paliwa jest pod dostatkiem. Acz dodał, iż latem nową sytuację „będzie można porównać z seksem. Każdy uzyska tyle benzyny, ile jej potrzebuje, ale na pewno nie tyle, ile chciałby kupić” – przyrzekał. Natomiast w Europie dziennik „Handelsblatt” apelował do europejskich przywódców: „Należy działać w kierunku ograniczenia zależności od bliskowschodniej ropy naftowej i wykorzystania zachodnioeuropejskich źródeł energii, w tym także ropy naftowej z Morza Północnego”. Ludzie chcący zatankować auta czekali w wielogodzinnych kolejkach na stacjach benzynowych. Nastrój grozy spotęgował fakt, że w kwietniu cena baryłki ropy na giełdach pokonała próg 40 dol. Najzabawniejszy w całym tym chaosie był fakt, że chciwość sprawiła, iż kraje OPEC błyskawicznie zwiększyły wydobycie. Już pod koniec marca 1979 r. nie tylko uzupełniono braki powstałe po wstrzymaniu eksportu paliwa przez Iran, ale ropy dostępnej dla konsumentów było znacznie więcej niż w styczniu. Czego zupełnie nie dostrzegały, potęgujące strach, media. Ceny więc rosły i rosły, ale największą winę ponosili za to... politycy. Braki paliwa na rynku spowodowały bowiem paniczne działania rządów krajów wysokorozwiniętych. Niezależnie od siebie rozpoczęły one masowe zakupy ropy na wolnym rynku, żeby powiększyć rezerwy strategiczne. Wypełniając paliwami po brzegi wszelkie dostępne magazyny. Co jednocześnie starannie ukrywano, by nie trwożyć zanadto obywateli.
Energiczne działania
„Operatorzy stacji benzynowych w całym kraju przystąpili do «przyuczania» zmotoryzowanych do nowej rzeczywistości. Krótszy czas pracy stacji stał się już regułą – a w wielu miejscowościach są one w niedziele zamknięte” – informował „Newsweek” 21 maja 1979 r. W tym czasie prezydent Carter przedstawił nową propozycję systemu reglamentowania paliw na terenie Stanów Zjednoczonych. Ilość paliwa przydzielanego do dystrybucji w poszczególnych stanach USA miała być wyliczona przez rząd na podstawie zużycia z lat poprzednich. Następnie lokalna administracja rozpoczęłaby dystrybucję kartek na benzynę dla obywateli. „Każde gospodarstwo domowe otrzymywać miało kartki tylko na maksymalnie 3 samochody, tak aby zasobniejsze rodziny nie odnosiły korzyści kosztem innych” – donosił „Newsweek”. Po zapoznaniu się z nowym projektem prezydenta zaprotestował Senat. Wskazując, iż taki system dystrybucji uderzy w rodziny farmerów. Dopiero po osobistej gwarancji Cartera, że znajdzie dodatkowe paliwo dla rolników, Senat głosami 58 za przeciw 39 przyjął plan ratowania Ameryki. Bardziej sceptyczni okazali się członkowie Izby Reprezentantów. Kongresmeni republikańscy nazwali ustawę reglamentacyjną „prawną ochroną interesów składnic złomu”. Argumentując, że każda rodzina dokupi sobie stare samochody po 50 dol., byle dostać więcej kartek. Wyliczono też, iż samo wprowadzenie systemu kartkowego kosztować będzie podatnika ponad 1,6 mld dol. Ostatecznie aż 246 kongresmenów obu partii zagłosowało przeciw, a jedynie 159 poparło prezydenta. Upokorzony Jimmy Carter na próżno argumentował, że skoro USA sprowadzają z zagranicy aż 45 proc. konsumowanego w kraju paliwa, muszą zacząć szybko oszczędzać. Tym bardziej że naftowy krach przyniósł gospodarczą recesję, zaś i tak już wysoka inflacja z 10 proc. w skali roku zaczęła jeszcze szybciej rosnąć. Wkrótce Federalny Bank Rezerw musiał podnieść swoje stopy do rekordowej wysokości 20 proc. Takiej sytuacji nie pamiętali najstarsi Amerykanie. Mało kto w USA zachował więc zaufanie do rządzącej elity.
„Społeczeństwo uporczywie wyraża przekonanie, że kryzys energetyczny jest spowodowany machinacjami przemysłu naftowego” – opisywał „Newsweek”. Zarzucając politykom, że nie są zdolni do szybkich i zdecydowany działań. Przerażenie budził fakt, iż: „Stany Zjednoczone są zależne od importu ropy bardziej niż kiedykolwiek w swej historii. Rodzima produkcja ropy spada, a moce przerobowe rafinerii naftowych nie nadążają za potrzebami kraju” – ostrzegał tygodnik. Jeszcze krok dalej w stopniowaniu napięcia poszedł „Newsweek” 16 czerwca 1979 r., oznajmiając czytelnikom, iż: „Przy obecnej konsumpcji ropa i gaz Ameryki wyczerpią się w ciągu dekady”. Jakby na potwierdzenie tych słów prezydent Carter nakazał zainstalowanie paneli słonecznych na dachu Białego Domu oraz kominków opalanych drewnem w części mieszkalnej prezydenckiej rezydencji. Demonstrując obywatelom, jak powinni się zabezpieczyć przed nieuchronnym kryzysem energetycznym. Jego zachowanie do reszty podkopywało i tak wątłe morale Amerykanów. Poszczególni gubernatorzy już na własną rękę starali się sobie radzić z kryzysem naftowym. W stanie Maryland demokrata Harry Hughes zadekretował, iż w dni parzyste prawo tankowania aut uzyskują posiadacze tablic rejestracyjnych z parzystą liczbą numerów, a w nieparzyste pozostali. Wreszcie 15 lipca prezydent Carter wygłosił orędzie do narodu. Zapowiedział w nim długofalowy program zbudowania samowystarczalności energetycznej Stanów Zjednoczonych. Rząd zamierzał inwestować w reaktywację kopalń węgla, budowę nowych elektrowni atomowych oraz badania nad wykorzystaniem odnawialnych źródeł energii. „Dzisiaj stawiam jasny cel dla polityki Stanów Zjednoczonych. Naród nigdy nie zużyje więcej zagranicznej ropy niż w 1977 roku” – deklarował w orędziu Carter. Apelując też do obywateli, by używali transportu publicznego, rzadziej jeździli na wycieczki samochodowe za miasto, nie przekraczali prędkości na autostradach i choć jeden dzień w tygodniu chodzili piechotą. „Każdy taki akt oszczędzania energii to więcej niż zdrowy rozsądek. Mówię wam: to akt patriotyzmu” – podsumowywał prezydent.
Czego się bać
Zwykli Amerykanie przemowę swojego prezydenta przyjęli bez entuzjazmu. W codziennym życiu kryzys dawał im się coraz mocniej we znaki. Zwłaszcza że doświadczali rzeczy wcześniej w ekonomii niespotykanej, którą nazwano stagflacją. Gospodarka kraju znalazła się w permanentnej recesji, rosły bezrobocie i inflacja, a jednocześnie spadały zarobki. Poczucie beznadziejności powodowało sukcesywne ograniczanie konsumpcji. Najmocniej odczuł to przemysł samochodowy, ponieważ z dnia na dzień klienci przestali preferować „krążowniki szos”. Wielkie limuzyny, będące symbolem amerykańskiego stylu życia, okazywały się zbyt paliwożerne. Co mocno uderzyło w: General Motors, Forda oraz Chryslera. Kryzys naftowy w latach 1973–1974 trwał zbyt krótko i nie wymusił na amerykańskich koncernach wprowadzenia zmian konstrukcyjnych. Gdy zaczął się kolejny, ludzie nagle pokochali małe, kompaktowe auta z Japonii za ich oszczędność i niezawodność. W ciągu jednego kwartału sprzedaż wozów marki Chrysler spadła tak gwałtownie, że koncern odnotował 207 mln dol. straty. Jeszcze gorzej miała się General Motors, przyznając się na koniec 1979 r. do strat w wysokości 763 mln dol. Rozpoczęły się masowe zwolnienia pracowników. W ciągu kilku miesięcy zniknęło w przemyśle samochodowym ponad 200 tys. miejsc pracy. A nowych nieszczęść wciąż przybywało. Na początku listopada w Teheranie radykalni studenci zajęli budynek ambasady Stanów Zjednoczonych, biorąc kilkudziesięciu zakładników. W zamian za ich uwolnienie żądali ekstradycji Rezy Pahlaviego z USA oraz oficjalnych przeprosin Cartera za wspieranie szacha. Półtora miesiąca później wojska ZSRR wkroczyły do Afganistanu. Co rodziło obawy, że wkrótce spora część Bliskiego Wschodu wpadnie w ręce Kremla. Zdawało się, że już nikt na świecie nie traktuje Ameryki poważnie. „Carter jednak naprężył w końcu muskuły. Skończył z poleganiem na lokalnych zastępcach i ogłosił, że od tej pory Stany Zjednoczone biorą na siebie główną odpowiedzialność za obronę Zatoki (Perskiej – przyp. aut.). Tak zapisano w doktrynie Cartera, ogłoszonej 23 stycznia 1980 r. podczas dorocznego przemówienia na temat stanu państwa” – opisuje Michael T. Klare w książce „Krew i nafta”. Wkrótce ruszyły za tym działania przygotowujące możliwość posłania korpusu ekspedycyjnego do Zatoki Perskiej. USA zaczęły też spełniać wszelkie zachcianki Arabii Saudyjskiej w dziedzinie sprzedaży nowoczesnego uzbrojenia. Byle tylko monarchia Saudów zechciała wziąć na siebie rolę strategicznego sojusznika Waszyngtonu w tamtym rejonie świata. Zamierzenia administracji Cartera były jak najbardziej słuszne, cóż z tego, skoro sam prezydent zupełnie nie nadawał się do odgrywania roli „twardziela”. Kiedy w kwietniu 1980 r. podjęto w końcu próbę odbicia zakładników z ambasady w Teheranie, wypadła ona wyjątkowo żałośnie. Wysłany do akcji oddział specjalny nie dotarł nawet do stolicy Iranu, z powodu awarii helikopterów na pustyni podczas burzy piaskowej. Śmierć ośmiu komandosów, i to nie w walce, lecz w katastrofach trzech śmigłowców, do reszty skompromitowała prezydenta. Ronald Reagan nie musiał się specjalnie wysilać, żeby wygrać nadchodzące wybory.
Czas na kowboja
Gdy Europa sposobiła się do wprowadzenia drastycznych oszczędności w zużyciu energii, a Waszyngton wahał się, czy nie rozpocząć militarnej interwencji na Bliski Wschodzie, powstawał intrygujący raport. Jego autorem był dyrektor oddziału amerykańskiego koncernu Exxon na Europę dr Joachim W. Koenig. Swoje opracowanie niemiecki menedżer przygotował na potrzeby International Energy Agency (Międzynarodowej Agencji Energetycznej), studiującej przebieg kryzysu. Po zebraniu danych statystycznych za rok 1979 r. Koenig z wielkim zaskoczeniem dostrzegł, że wedle suchych liczb żaden krach naftowy nie powinien mieć miejsca. Kraje surowcowe dostarczyły na rynek więcej ropy niż w spokojnym roku 1978. Jak bardzo wszyscy stracili poczucie realności, najlepiej pokazywał przykład spotkania przywódców krajów Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej w Strasburgu. W jego trakcie ustalono, że członkowie wspólnoty do końca roku ograniczą konsumpcję ropy, tak by nie przekroczyła ona 472 mln ton surowca. Po czym okazało się, że na Stary Kontynent sprowadzono jej „zaledwie” 433 mln ton i wystarczyło to z naddatkiem na zaspokojenie wszystkich potrzeb energetycznych. Jak wskazywał Koenig, odpowiedzialność za przerwy w dostawach ponosiły głównie rządy i koncerny, ponieważ panicznie kupowały surowiec i ukrywały go w magazynach. Do tego przerwany został wzajemny przepływ informacji, a dane o wielkości posiadanych rezerw utajniono. Jednym słowem, gdy wszystkim się wydawało, że ropy naftowej jest zbyt mało, było jej w sumie za dużo. Szefostwo Międzynarodowej Agencji Energetycznej uznało wnioski Joachima W. Koeniga za brednie i jego raportu nie opublikowano. Został on upubliczniony dużo później, gdy sytuacja zaczynała się uspokajać. Pierwsze symptomy powrotu rozsądku pojawiły się latem 1980 r. Wybuchła wówczas wojna Iraku z Iranem i ceny paliw znów powinny powędrować w górę. Tymczasem jedna baryłka ropy nadal kosztowała ok. 40 dol. Groźba tego, że cały region Zatoki Perskiej ogarnie wojna lub podbije ją Armia Radziecka, jakoś zupełnie przestała przerażać. Nowy prezydent USA swoje urzędowanie rozpoczął od nakazu zdemontowania baterii słonecznych z dachu Białego Domu. Trafnie dostrzegając, iż stały się one symbolem kapitulacji Ameryki. Po czym, choć podczas kampanii wyborczej ostro krytykował Cartera, w rejonie Zatoki Perskiej wcielał w życie jego doktrynę. Pentagon dokończył tworzenie Połączonej Grupy Zadaniowej Szybkiego Reagowania (Rapid Deployment Joint Task Force – RDJTF), która była szkieletem korpusu ekspedycyjnego gotowego do błyskawicznego sformowania i jeszcze szybszego przerzucenia w rejon Zatoki Perskiej. Jednocześnie Reagan wbrew oporowi Kongresu (bojącego się o los Izraela) przeforsował sprzedaż Arabii Saudyjskiej najnowocześniejszych systemów uzbrojenia, w tym samolotów rozpoznawczych AWACS, naziemnych systemów radarowych i rakiet powietrze-powietrze Sidewinder dla myśliwców. To dawało Saudom olbrzymią przewagę technologiczną nad armiami innych krajów regionu. Zwłaszcza Iranu. Wreszcie udało się też wynegocjować zwolnienie przetrzymywanych w Teheranie zakładników z amerykańskiej ambasady. Zamiast doświadczyć wielkiego krachu, Stany Zjednoczone odzyskiwały swoją pozycję supermocarstwa. Ronald Reagan potrafił sprawiać wrażenie kowboja, którego świerzbią ręce, by sięgnąć po broń. Nastroje opinii publicznej zaczęły się diametralnie zmieniać. Oczywiście potem doszły radykalne reformy, mające rozruszać gospodarkę i wyścig zbrojeń, który bardzo w tym pomógł. Przy okazji nowy prezydent docenił, jak groźna może się okazać broń naftowa, acz niekoniecznie dla odbiorców paliw. Ci bowiem jeśli tylko posiadali gotówkę, zawsze mogli je kupić. Na dłuższą metę dużo większe ryzyko ponosiły kraje surowcowe uzależnione od eksportu ropy naftowej. O czym miał boleśnie przekonać się w latach 80. Związek Radziecki.
Koniec potęgi Ameryki – ogłosił 12 marca 1979 r. „Business Week”. Pod tym tytułem znajdował się fotomontaż przedstawiający zalewającą się łzami Statuę Wolności. Powody do płaczu miała większość Amerykanów. Z tygodnia na tydzień benzyna podrożała pięciokrotnie. W Kalifornii zaś jej po prostu zabrakło