Kończy się pięcioletnia kadencja Jacka Jastrzębskiego, przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego. Niełatwo wyobrazić sobie trudniejszy moment na wejście do nadzoru niż w jego przypadku. Choć może trudno o łatwiejszy?
Przypomnijmy. Wiosna 2018 r. upłynęła pod znakiem jednego z największych, jeśli nie największego skandalu na naszym rynku kapitałowym: afery GetBack, firmy windykacyjnej, która nie spłaciła obligacji wartych jakieś 2,5 mld zł. Kilka miesięcy później na jaw wyszło nagranie rozmowy Leszka Czarneckiego, wtedy właściciela dwóch banków, z poprzednikiem Jastrzębskiego w fotelu szefa KNF – Markiem Chrzanowskim, w której padła propozycja korupcyjna. To nie biznesmen chciał skorumpować urzędnika. To urzędnik domagał się pieniędzy od biznesmena.
Z jednej strony nie było łatwo, bo nowy szef KNF miał sporo do posprzątania. Wiarygodność nadzoru finansowego, jeszcze parę lat wcześniej ocenianego bardzo wysoko, musiał budować właściwie na nowo. Z drugiej strony – właściwie cokolwiek by nie zrobił, musiało oznaczać poprawę.
Jastrzębskiemu nie pomagało to, że przyszedł bezpośrednio z instytucji nadzorowanej. Był zastępcą dyrektora departamentu prawnego w PKO BP, największym polskim banku, kierowanym wówczas przez Zbigniewa Jagiełłę, zaprzyjaźnionego z premierem Mateuszem Morawieckim (przed karierą w polityce również bankowcem).
Podstawowe zadanie nadzoru to zapewnienie stabilności systemu finansowego. KNF nie jest oczywiście jedyną instytucją, która za to odpowiada. Tak zwana sieć bezpieczeństwa to również bank centralny, resort finansów i Bankowy Fundusz Gwarancyjny. Rola nadzoru jest decydująca o tyle, że to on monitoruje sytuację w poszczególnych instytucjach.
Jak poszło?
Dwa banki wspomnianego Czarneckiego dla sektora bankowego były istotnym czynnikiem ryzyka. Udało się z nimi uporać w sposób w miarę uporządkowany – nie było upadłości i konieczności wypłaty deponentom środków idących w sumie w dziesiątki miliardów złotych. Była przymusowa restrukturyzacja. Nie uniknięto kontrowersji, że to działanie polityczne. Z tego typu argumentacją trudno się zgodzić. Oba banki długo pracowały na problemy. Jeden – np. sprzedając walutowe kredyty hipoteczne. Drugi – ryzykowne produkty typu obligacje GetBacku. Jeśli o coś można mieć pretensje, to o długie utrzymywanie obu instytucji przy życiu, pomimo niespełniania wymogów nadzorczych.
Na drugiej szali są hipoteki frankowe. Tego problemu nie udało się rozwiązać nadzorowi. W kosztowny dla banków – czyli podcinający nieco stabilność sektora – sposób rozwiązują go sądy. Pomysły na przecięcie tego węzła gordyjskiego pojawiały się także przed Jastrzębskim. Żadnego nie zrealizowano. Kończący kadencję przewodniczący KNF w pewien sposób okazał się skuteczny: jego propozycja, by banki szukały ugód z klientami, zrównując hipoteki walutowe ze złotowymi, jest faktycznie realizowana. Ale dzieje się to wtedy, gdy banki przegrały „sprawę frankową” niemal na całej linii. Próba przewodniczącego, by przekonać Trybunał Sprawiedliwości UE do tego, by banki miały prawo do wynagrodzenia za korzystanie z kapitału w sytuacji unieważnienia umowy kredytu, spaliła na panewce.
Nadzór za czasów Jastrzębskiego walczył z nieprawidłowościami również w innych segmentach rynku. Kluczowe jest to, że rola nadzoru coraz bardziej się zmienia. W coraz większym stopniu ma dbać nie tylko o bezpieczeństwo złożonych w instytucjach finansowych pieniędzy, lecz także o właściwe traktowanie przez te instytucje osób, które pieniądze pożyczają. Tu położenie nadzoru nie jest łatwe. Z jednej strony ma pokaźną „konkurencję”, nawet wśród instytucji państwa – jak urząd antymonopolowy czy rzecznik finansowy. Z drugiej strony stale dostaje nowe zadania (przykład: od przyszłego roku KNF będzie nadzorować firmy pożyczkowe).
Nadzór obejmujący wszystkie segmenty rynku finansowego sam musi być pokaźną organizacją. Nawet gdyby zapomnieć o możliwości decydowania o losach poszczególnych instytucji czy jej menedżerów, zarządzanie ponad tysiącem pracowników i budżetem rzędu pół miliarda złotych w skali roku to nie lada gratka. Dlatego kandydatów na stanowisko przewodniczącego (przynajmniej według dziennikarskich spekulacji) w ostatnim czasie nie brakowało.
Ale też spore wyzwanie. Jacek Jastrzębski na ludzi „z rynku” stawiał chyba w większym stopniu niż na ludzi z wewnątrz, nie mówiąc już o zatrudnionych w sektorze publicznym. Rotacja w urzędzie – jak wynika z oficjalnych sprawozdań – była ostatnio mniejsza niż w feralnym 2018 r. (wtedy tłumaczono, że to „odzwierciedlenie dużego popytu na specjalistów branży finansowej związanego z sytuacją na rynku pracy”). Ale zupełnie ustabilizować sytuacji się nie udało. Świadczyć o tym może to, że z siedmiu istniejących w urzędzie pionów, cztery nie mają dyrektorów zarządzających.
Nieoczekiwanie finalnym recenzentem pracy przewodniczącego KNF będzie premier Morawiecki. Z tym że jego „ocenę” – druga kadencja albo wybór innej osoby – będzie można rozumieć dwojako. Dla jednych bardziej liczy się polityka. Dla innych stabilność rynku finansowego. ©℗