"Obciążanie NBP i rządu winą za wysoką inflację to narracja Kremla” – w taki sposób Narodowy Bank Polski wita od kilku dni osoby, które chcą odwiedzić jego warszawski oddział. Baner z tym hasłem trudno przeoczyć, bo jest nim obklejona potężna fasada budynku. Z przesłaniem zapoznają się tysiące osób dziennie, które przejeżdżają lub przechodzą ruchliwą ulicą Świętokrzyską. Reklama wyjaśnia też główne przyczyny galopady cen według NBP. Po pierwsze: to rosyjska agresja na Ukrainę, po drugie: pandemia i jej skutki. O inflacyjnej „narracji Kremla” parę dni temu mówił prezes NBP Adam Glapiński.
W internecie baner na głównej siedzibie banku centralnego wywołał falę złośliwości, w najlepszym przypadku uszczypliwych żartów. Sytuacja aż prosi się o kpiny, należy ją jednak potraktować poważnie. Są po temu przynajmniej cztery powody.
Pierwsza kwestia to przyczyny inflacji. Nikt nie twierdzi, że wojna w Ukrainie, a nawet przygotowania do niej w postaci manipulacji przez Rosję rynkiem gazu w 2021 r. nie miały wpływu na dynamikę cen. Trudniej rozstrzygnąć, jak duży był to wpływ. Wiemy, że zaczęło się od cen żywności i energii – tu dały o sobie znać w sposób pośredni i bezpośredni działania Kremla. Na szczęście mamy wskaźniki inflacji bazowej. W tym taki, który nie uwzględnia cen artykułów żywnościowych oraz energetycznych. Przez ostatnie dwa lata ten wskaźnik był wprawdzie niżej od inflacji ogółem, lecz już od ponad dwóch lat jest powyżej 2,5 proc., czyli celu NBP (formalnie cel dotyczy ogólnego wskaźnika cen). Doszedł do ponad 12 proc., by dopiero w kwietniu delikatnie się obniżyć. To niestety wskazuje, że wysoka inflacja to również zasługa cen bazowych, czyli tych, których dynamika jest kształtowana przez presję popytową. Na nią Kreml ma, delikatnie mówiąc, ograniczony wpływ. Więcej zależy od krajowej polityki fiskalnej i pieniężnej. Już niedługo „bazowa” będzie zapewne wyższa niż wskaźnik ogółem – wtedy żywność i energia będą się przyczyniać nie do wzrostu, a do obniżania ogólnego tempa wzrostu cen.
Naturalnie to mechaniczne ujęcie. Pierwszy impuls związany zwłaszcza z drogą energią przedostaje się z czasem i do cen bazowych. Z jakiegoś powodu wielu ekonomistów i niektóre banki centralne zastanawiają się jednak, jaki wpływ na dynamikę cen ma zwiększanie marż przez firmy albo dynamika płac, mniej akcentując narrację Kremla. Można też zastanawiać się nad tym, jak wygląda ogólny poziom „restrykcyjności” polityki gospodarczej: jaką rolę odgrywają tu wydatki sektora rządowego i deficyt finansów publicznych – nie tylko te nadzwyczajne z czasu pandemii, lecz także te, które są związane np. ze zbliżającymi się wyborami. Albo taka prosta sprawa jak wymiana walut napływających do nas ciągle z Unii Europejskiej. „Podobnie jak w latach ubiegłych Ministerstwo Finansów wymieniało w 2022 r. środki walutowe znajdujące się w jego dyspozycji zarówno na rynku walutowym za pośrednictwem BGK, jak i w Narodowym Banku Polskim. Wymieniono waluty o równowartości 10,3 mld euro w Narodowym Banku Polskim i 7,4 mld euro na rynku walutowym” – podał kilka dni temu resort finansów. 10 mld euro, które wymieniono w NBP, pomogło w zwiększeniu naszych rezerw walutowych, ale równocześnie oznaczało wpuszczenie do gospodarki ok. 50 mld zł, powiększając – jak to niektórzy brzydko określają – nawis inflacyjny.
Co do następstw pandemii, trzeba zwrócić uwagę przede wszystkim na to, że samo pojawienie się koronawirusa nie spowodowało przyspieszenia, ale spowolnienie tempa wzrostu cen. Nie brak ekonomistów, którzy wskazują, że już przed pandemią nasz bank centralny powinien myśleć o zaostrzeniu polityki pieniężnej, bo już wtedy mieliśmy niewidzianą od lat inflację na poziomie przekraczającym 4 proc. (z dzisiejszej perspektywy śmiesznie małą). Pandemia zdusiła inflację, bo popyt gwałtownie zamarł i żeby cokolwiek sprzedać, trzeba było obniżać ceny. Oczywiście niedługo potem nastąpiło odreagowanie i inflacja faktycznie poszła mocno w górę. Po części – i nie ma co do tego specjalnego sporu na świecie – była to jednak zasługa banków centralnych i rządów oraz ich zachowania w najgorszym czasie pandemii: by pozwolić gospodarce – firmom i konsumentom – przetrwać lockdowny, uruchamiano ogromne pakiety stymulacyjne, które zostały sfinansowane właśnie poprzez banki centralne.
Przypomnijmy, że wtedy do grona instytucji stosujących ilościowe luzowanie dołączył również NBP. No, ale mówienie dzisiaj, że podwyższona inflacja to skutek pandemii, jest nieporozumieniem. Zgodnie z projekcją NBP z listopada 2021 r. (ostatnią, jaka uwzględniała jeszcze efekty pandemii, lecz nie brała pod uwagę wojny w Ukrainie) na początku 2023 r. inflacja powinna się obniżać w okolice górnej granicy celu NBP. Jeśli brać te słowa na poważnie, a to przecież najpoważniejszy dokument dotyczący perspektyw dynamiki cen, do dziś cenowe efekty pandemii powinny już niemal wygasnąć.
Druga sprawa to „narracja Kremla”. Nie natknąłem się na żadne wypowiedzi Putina, Miedwiediewa czy Pieskowa, które mówiłyby cokolwiek o inflacji w Polsce, o jej przyczynach czy o tym, jaką rolę w jej rozkręceniu odegrał rząd lub bank centralny w Warszawie. Z pewnością NBP ma dużo lepszy przegląd sytuacji. Pozostaje poprosić, by wskazał przykłady kłamliwej kremlowskiej narracji i odpowiednio ją sprostował.
Trzecia rzecz jest związana z poprzednią. Chodzi o politykę informacyjną. Można pomyśleć, że kto ma pieniądze – a każdy bank centralny ma je w zasadzie w dowolnej ilości – ten może promować swoje stanowisko właściwie w dowolny sposób. Skutkiem ubocznym może być jednak przekroczenie granicy absurdu. A gdyby tak spróbować spokojnego, rzeczowego wyjaśnienia sytuacji? Rozumiem, że NBP stawia na bezpośrednią komunikację z obywatelami – temu służą i baner, i wielominutowe konferencje prezesa Glapińskiego. Inne banki centralne kładą nacisk na edukację, ale robią to trochę inaczej niż my. Bezpośredni w działaniach komunikacyjnych jest np. Europejski Bank Centralny. Stawia jednak nie na „narrację”, a na tłumaczenie, co robi i w jakim celu.
Zamiast oglądać baner, lepiej poczytać, co bank centralny pisze o inflacji w oficjalnych dokumentach. „Inflacja na świecie się obniża. W większości gospodarek nadal jest ona jednak wysoka, do czego przyczyniają się wtórne efekty wcześniejszych szoków podażowych, w tym na rynku energii, a także czynniki popytowe i rosnące koszty pracy. Jednak spadek cen wielu surowców wraz z ustąpieniem napięć w globalnych łańcuchach dostaw ogranicza presję cenową. Jest to widoczne w systematycznie obniżającej się dynamice cen produkcji. Jednocześnie inflacja bazowa pozostaje wysoka” – napisano w komunikacie po majowym posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej. „Rada ocenia, że dokonane wcześniej silne zacieśnienie polityki pieniężnej NBP będzie prowadzić do obniżania się inflacji w Polsce w kierunku celu inflacyjnego NBP. Jednocześnie ze względu na skalę i trwałość oddziaływania wcześniejszych szoków, które pozostają poza wpływem krajowej polityki pieniężnej, powrót inflacji do celu inflacyjnego NBP będzie następował stopniowo. Szybszemu obniżaniu inflacji sprzyjałoby umocnienie złotego, które w ocenie Rady byłoby spójne z fundamentami polskiej gospodarki” – dodano. Może gdyby oblepić siedzibę banku centralnego czymś takim, krytyki byłoby mniej?
I czwarta sprawa: konsekwencje dla inflacji w przyszłości. Jeśli bank centralny faktycznie jest przekonany, że jej gwałtowny wzrost jest spowodowany przez Putina lub że to odłożone konsekwencje pandemii, to zapewne myśli też, że z czasem sama odpuści i nie widzi potrzeby zaostrzenia polityki pieniężnej. Byłoby wspaniale, gdyby taka wizja się ziściła. Gorzej, jeśli w ozdobionym banerem budynku na Świętokrzyskiej się mylą. Bo to oznaczałoby, że inflacja może zostać z nami na dłużej. Wtedy nie będzie miało wielkiego znaczenia, jak się zaczęła. Być może już nie ma. ©℗
Nie natknąłem się na żadne wypowiedzi Putina, które mówiłyby cokolwiek o inflacji w Polsce, o jej przyczynach czy o tym, jaką rolę w jej rozkręceniu odegrał rząd lub bank centralny w Warszawie. Z pewnością NBP ma dużo lepszy przegląd sytuacji. Pozostaje poprosić, by wskazał przykłady kłamliwej kremlowskiej narracji i odpowiednio ją sprostował