Piątkowe dane Głównego Urzędu Statystycznego na temat rynku pracy przyniosły mieszane informacje.
Z jednej strony wciąż mamy dwucyfrowy wzrost płac. W marcu przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw było o 12,6 proc. wyższe niż rok wcześniej. Z drugiej strony wzrost jest wyraźnie mniejszy, niż wynosi inflacja. Ta wprawdzie ostatnio się obniżyła, ale wciąż wynosi 16,1 proc. W efekcie marzec był dziewiątym z rzędu miesiącem realnego spadku wynagrodzeń w ujęciu rocznym.
Mowa o średniej płacy w firmach zatrudniających co najmniej 10 osób. A to mniej niż połowa wszystkich pracujących. Mamy ogromną grupę niewielkich podmiotów, w których przeciętna płaca jest mniejsza. Tam na dynamikę wynagrodzeń w najlepszym razie oddziałuje określony przez rząd wzrost płacy minimalnej.
Obniżka realnych wynagrodzeń to cena, jaką przychodzi nam zapłacić za dezinflację. I nie chodzi tu o statystyczny spadek tempa wzrostu cen liczonego w skali roku, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatnim miesiącu i będziemy mieć do czynienia w miesiącach następnych. Chodzi raczej o perspektywę dłuższą i o faktyczne ograniczenie presji popytowej. Jeśli siła nabywcza wynagrodzeń się obniża, to i presja na wzrost cen powinna być coraz mniejsza.
Taki wpływ rynku pracy na procesy cenowe to dla zatrudnionych nic przyjemnego. Jest i drugi – dużo gorszy. Niewykluczone, że w jakimś zakresie właśnie daje o sobie znać.
Mowa o zatrudnieniu. Prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński wielokrotnie sugerował w swoich wypowiedziach, że nie zdecyduje się na zbyt ostrą politykę pieniężną, żeby nie doprowadzić do masowego wzrostu bezrobocia.
W długim terminie to nam raczej nie grozi, biorąc pod uwagę choćby demografię, bo na rynek pracy trafia mniej ludzi, niż odchodzi na emeryturę. Jesteśmy raczej w sytuacji (a w kolejnych latach będziemy jeszcze bardziej), że cieszymy się z napływu migrantów i nie mamy problemu z wchłonięciem przybyszów przede wszystkim z Ukrainy.
Ale krótkoterminowo? Marzec był drugim z rzędu spadkowym miesiącem, jeśli chodzi o poziom zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw. Pracowało w nim 6517 tys. osób. O 1 tys. mniej niż w lutym. Różnica wydaje się niewielka, ale marzec – koniec zimy – to na ogół okres ożywienia na rynku pracy. Choćby z uwagi na start sezonu budowlanego. Pomijając 2020 r., w którym dał o sobie znać wybuch pandemii, ostatnim spadkowym marcem był ten w 2013 r. „Niewielkie zmniejszenie przeciętnego zatrudnienia w marcu 2023 r. było wynikiem m.in. zwolnień w jednostkach, a także przejść pracowników na emeryturę” – napisano w informacji GUS.
Być może to oznaka problemów firm z popytem. A być może to próba reakcji na problemy z kosztami działania.
Weźmy inne piątkowe dane urzędu statystycznego, gdzie pytano firmy o to, co w ciągu najbliższego kwartału będzie w największym stopniu wpływać na koszty ich funkcjonowania. W każdej branży płace były na pierwszym lub drugim miejscu. W handlu hurtowym mówi o tym 77 proc. ankietowanych, a to najmniej spośród wszystkich branż. W zakwaterowaniu i gastronomii na koszty zatrudnienia wskazuje 9 na 10 ankietowanych przedsiębiorstw.
Sytuacja na rynku trochę pomaga w ograniczeniu inflacji, ale kluczowe jest słowo „trochę”. Do tego, żeby płace i zatrudnienie sprzyjały hamowaniu dynamiki cen, wyniki musiałyby być wyraźnie słabsze. Bez tego ból zmniejszenia inflacji będzie mniej dolegliwy, ale potrwa zapewne dłużej. ©℗