Obecna fala wzrostu cen opadnie, ale jeśli nierówna dystrybucja władzy i bogactwa będzie trwała, wróci za kilka lat.

Dla wielu z nas inflacja jest jak COVID-19 – to tajemnicza choroba, która atakuje nagle. Nie mamy pewności, skąd się bierze, choć podejrzewamy, że może mieć to związek z cenami energii, kosztami produkcji – szczególnie wynagrodzeniem pracowników, lub drukowaniem pieniędzy przez państwo. Wiemy, że jest dotkliwa, bo oszczędności topnieją oraz coraz trudniej nam opłacić rachunki. Rządzący zdają sobie sprawę, że wyborcy nie lubią inflacji – by ją zbić, podnoszą więc stopy procentowe, wstrzymują wzrost płac oraz napędzają bezrobocie. Dopuszczalne poziomy inflacji są ustalane odgórnie, w przypadku strefy euro to 2 proc. (w Polsce 2,5 proc.). Te liczby świadczą o tym, że niewielki wzrost cen jest swoistym smarem, który pomaga gospodarce lepiej pracować.

Natura bestii

Jan Eeckhout z Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Barcelonie oraz J.K. Galbraith z Uniwersytetu Teksańskiego pomogli zrozumieć naturę bestii. Dzięki ich pracy wiemy, że inflacja rozumiana jako wzrost cen towarów oraz usług to proces ciągły. Dlatego gwałtowny wzrost notowań ropy na początku 2022 r. wciąż ma na nas wpływ, choć koszty zakupu paliwa od tego czasu znacząco spadły. W czerwcu ub.r. cena baryłki wynosiła 116 dol., obecnie, nawet po ostatnim zmniejszeniu wydobycia przez OPEC, poniżej 80 dol. Tymczasem inflacja w Polsce wynosi 16,2 proc.

W gospodarce rynkowej ceny są ustalane przez przedsiębiorstwa, a celem każdego z nich jest maksymalizacja zysków i minimalizacja kosztów. Głównym mechanizmem wstrzymującym podwyżki jest cenowa elastyczność popytu: w pewnym momencie zyski zaczynają spadać, bo przestajemy kupować drożejące rzeczy i usługi. Jednak wysokie oczekiwania inflacyjne pozwalają znacząco zwiększyć ceny bez negatywnych konsekwencji. I właśnie takie zjawisko teraz obserwujemy. Nie można obwiniać o to prywatnych firm, za to możemy mieć pretensje do tych, którzy kształtują politykę gospodarczą. Bo oni mają świadomość rzeczywistej sytuacji związanej z inflacją, lecz nieumiejętnie z nią walczą.

W jednej z depesz Reuters relacjonował wydarzenie, któremu media nie poświęciły zbytniej uwagi. Pod koniec lutego 26 urzędników Europejskiego Banku Centralnego spotkało się w spokojnym fińskim Inari. Osoby uczestniczące w naradzie mówiły, że pokazano tam dowody na to, iż to producenci są głównymi beneficjentami wysokich oczekiwań inflacyjnych: bo podnosząc ceny, zwiększają marże. EBC odmówił później komentarzy na temat narady w Inari. Ciekawe, skąd ta powściągliwość?

Tradycyjna teoria zakłada, że ceny rosną z powodu zaburzeń w łańcuchach dostaw i rosnących cen energii. W Polsce mamy tendencję do obwiniania Putina, a jeden z polityków posuwa się do twierdzenia, że dwie trzecie inflacji zawdzięczamy wojnie wywołanej przez Rosję. Tymczasem dane gospodarcze świadczą o tym, że marże zysku się nie zmniejszają, co powinno się wydarzyć, jeśli przyczyną wzrostu cen są rosnące koszty produkcji. Na początku stycznia Lael Brainard, dyrektorka Krajowej Rady Ekonomicznej USA i główna doradczyni ekonomiczna prezydenta Bidena, również to zauważyła: „Marże detaliczne w wielu sektorach odnotowały znaczny wzrost, co można określić jako spiralę cenowo-cenową, w wyniku której ceny końcowe wzrosły bardziej niż wzrost cen nakładów”.

Dane te mają duże znaczenie dla polityki, bo w średnioterminowej perspektywie inflacja napędzana przez chęć zwiększenia marży samoczynnie zwolni. Firmy zaczną po prostu stopniowo tracić udziały w rynku i klientów. Niestety, międzynarodowe korporacje znajdujące się na szczycie łańcuchów dostaw zwykle i tak utrzymają swoje zyski, przerzucając koszty na poddostawców. Właśnie dlatego inflacja bazowa pozostaje na wysokim poziomie mimo spadku cen energii.

To nie wyższe zarobki

Obecna polityka monetarna jest skierowana na ograniczenie popytu i zwiększenie bezrobocia, co ma ograniczyć oczekiwania płacowe. Widzimy to w komentarzach przedstawicieli EBC i Fed, którzy zwykle skupiają się na potencjalnym wpływie na koszty produkcji wyższych zarobków związanych z trudną sytuacją na rynku pracy po epidemii COVID-19. Gwoli uczciwości trzeba zauważyć, że ostatnie komentarze EBC są jednak o wiele bardziej stonowane, jeśli chodzi o wzrost zarobków i traktowanie pracowników (może spotkanie w fińskiej ciszy skłoniło urzędników do refleksji?). Europejski Bank Centralny mówi teraz o mocnej pozycji pracowników jak o czymś pozytywnym i chwali „silny rynek pracy” i „wzrost realnych płac”. Antypracownicza retoryka nie została jednak zupełnie porzucona, bo przedstawiciele EBC nadal wyrażają obawy w związku z wpływem silnej pozycji pracownika na sektor usług.

Przekonanie o wpływie zarobków na inflację to mit. Głównym argumentem za tym jest znaczące zmniejszenie udziału kosztów pracy w PKB. W USA ten wskaźnik spadł z 65 proc. w 1970 r. do ok. 60 proc., w innych rozwiniętych gospodarkach obserwuje się podobny, choć nie tak drastyczny spadek. W Polsce udział płac w PKB wynosi ok. 60 proc., dlatego trochę dziwi, że jeden z członków Rady Nadzorczej NBP zdaje się myśleć, że zmniejszenie realnych zarobków w 2023 r. jest dobrym pomysłem.

Teoria spirali płacowo-cenowej została obalona. I to przez tak poważaną instytucję jak Między narodowy Fundusz Walutowy. W listopadzie zeszłego roku ukazał się dokument roboczy MFW na temat historycznych dowodów na istnienie owej spirali. W publikacji stwierdzono, że takich dowodów nie ma. W rzeczywistości po okresach inflacji następowały okresy zwiększenia nominalnych zarobków. Następnie wzrost nominalnych zarobków stabilizował się na poziomie, przy którym płace realne osiągały poziom sprzed inflacji. Prościej mówiąc, wzrost zarobków był następstwem inflacji, a nie jej przyczyną.

Wszystko to prowadzi nas do jeszcze jednej kwestii. Koszty energii przyczyniły się do wzrostu kosztów po stronie podaży, lecz swoją rolę odegrał też pocovidowy popyt. Po dwóch latach względnej izolacji ludzie chcą cieszyć się życiem. To zrozumiałe, choć łańcuchy dostaw potrzebowały czasu, by dostosować się do wzmożonego popytu. Popyt stymulowały też zwiększone podczas pandemii wydatki publiczne, dlatego przez pewien czas inflacja napędzana przez popyt była usprawiedliwiona.

W styczniu zostały opublikowane wyniki interesującego badania autorstwa Thomasa Fergusona z Uniwersytetu Massachusetts i Servaasa Storma z Uniwersytetu Technologicznego w Delft pod tytułem „Mity i rzeczywistość w Wielkiej Debacie o inflacji”, które pozwala o wiele głębiej spojrzeć na relacje inflacji i popytu. Szczególnie na przypadek Stanów Zjednoczonych, ale w dużej mierze wnioski dotyczą również Europy. Autorzy zwracają uwagę na to, że początek inflacji nie wynikał ze zwiększenia wydatków publicznych. Spowodował go bezprecedensowy wzrost majątków najbogatszych. Zatem początek inflacji w Stanach Zjednoczonych to wynik nierównego podziału owoców luźnej polityki monetarnej w latach 2020–2021.

Niewłaściwe rozwiązania

Wniosek, który należy wyciągnąć ze wzrostu inflacji, to nie konieczność ograniczania popytu za pomocą restrykcyjnej polityki monetarnej i fiskalnej. Bo jedynym skutkiem będzie zwiększenie bezrobocia i ograniczenie wydatków publicznych. Powinniśmy raczej szukać sposobu ograniczenia nierówności i zwiększenia odpowiedzialności dużych firm przed społeczeństwami, a nie tylko przed własnymi akcjonariuszami. W końcu to przedsiębiorstwa reagujące na oczekiwania stosunkowo niewielkiej grupy udziałowców odpowiadają za inflację.

Jednocześnie kontrolowanie cen też nie jest dobrym wyjściem. Poza szczególnymi krótkotrwałymi sytuacjami ograniczanie cen z czasem przynosi więcej problemów. W ostatecznym rozrachunku to pogarsza sytuację, ponieważ rynki zaczynają działać nieoptymalnie.

Jest również oczywiste, że rynek energetyczny w Europie nie spełnia obecnie swojego zadania. Trudno się temu dziwić. Dostawa energii, szczególnie produkcja i dystrybucja energii elektrycznej, to naturalny monopol, lecz ceny kształtują marże zysku sprzedaży gazu na aukcji w Holandii, a nie rzeczywiste koszty produkcji energii. W rezultacie nieliczni się wzbogacają, a miliony popadają w biedę energetyczną. I wszystko to dla utrzymania złudzenia konkurencyjnego rynku, które jest bardzo dalekie od rzeczywistości.

Podnoszenie stóp procentowych częściowo rozwiązuje problem, pod warunkiem że jest rozsądne i jeśli przyczyną inflacji jest nadmierny popyt. Jednak restrykcyjna polityka monetarna, m.in. wysokie stopy procentowe, potrzebuje czasu, by wpłynąć na popyt, a przy nieumiejętnym wykorzystaniu może wywołać recesję. Tymczasem powodem obecnej inflacji nie jest nadmierny popyt, który trzeba uśmierzać za pomocą coraz wyższych stóp procentowych.

Trzeba jednak pamiętać, że luźna polityka monetarna potęguje inflacyjną politykę cenową prywatnych firm. Głównym beneficjentem niskich stóp procentowych zostali posiadacze kapitału, ponieważ zezwolono na niespotykaną koncentrację na rynku, czego efektem są też nierówności społeczne.

Zatem obecna fala inflacji opadnie, ale jeśli nierówna dystrybucja władzy i bogactwa będzie trwała, wróci za kilka lat. Potrzebujemy nowych rozwiązań, np. alternatywy dla obecnego rynku energetycznego lub regulacji zmuszających przedsiębiorstwa do racjonalnego uzasadnienia wyższych cen i większej odpowiedzialności przed społeczeństwem, któremu mają służyć.©℗

Tłum. IC