Po tym jak Chorwacja weszła 1 stycznia do strefy euro, powróciła dyskusja o tym, czy Polska nie powinna także rozpocząć starań o przyjęcie europejskiej waluty.

Temperaturę sporu podniósł dr Bogusław Grabowski, były członek Rady Polityki Pieniężnej, który komentując wyniki badań społecznych wskazujących, że większość Polaków nie chce pozbycia się narodowej waluty, stwierdził, że taka opinia wynika z ignorancji społeczeństwa, czyli badani wyrażają swoją opinię o czymś, o czym mają bardzo niewielkie pojęcie, a tym samym łatwo podlegają manipulacji.

W pełni się zgadzam z dr. Grabowskim, że polityka makroekonomiczna, w tym decyzja o wyborze tzw. reżimu kursowego, to skomplikowana materia, która wymaga specjalistycznej wiedzy. Celem tego tekstu nie jest powtarzanie wielokrotnie wskazywanych argumentów za i przeciw wchodzeniu do strefy euro, ale raczej zastanowienie się, czy rezygnacja ze złotego może być przeprowadzona z korzyścią dla polskiej gospodarki, jeśli większość społeczeństwa wyraźnie się temu sprzeciwia.

Mimo że operacja konwersji złotego na euro to zadanie stricte technokratyczne na polu polityki pieniężnej, kursowej, fiskalnej i regulacyjnej, to stan opinii społecznej ma znaczenie nie mniejsze niż kurs przeliczenia złotych na euro czy tempo dochodzenia do kryteriów nominalnych z Maastricht. Moim zdaniem trzeba zwrócić uwagę na co najmniej dwa ryzyka.

Po pierwsze, zasadniczym argumentem dla tych, którzy sprzeciwiają się przyjęciu euro, jest obawa przed wzrostem cen. W tym miejscu nie jest ważne, czy ten strach jest uzasadniony i poparty doświadczeniami innych krajów – najważniejsze jest, że ludzie w to szczerze wierzą. Taka wiara może spowodować uruchomienie mechanizmu samospełniającej się przepowiedni – jeśli wierzymy, że coś się stanie, to tak będzie. Gdy większość z nas będzie przekonana, że wejście do strefy euro podniesie ceny, to siłą rzeczy będziemy chcieli się na to przygotować, więc odpowiednio wcześniej ruszymy na zakupy, żeby kupić produkty jeszcze za złote, albo tuż po przejściu na euro, bo za chwilę będzie drożej. Rosnący popyt więc faktycznie zwiększy ceny i przy okazji pewnie pojawią się chwilowe niedobory na niektórych rynkach, co oczywiście w mediach będzie natychmiast pokazane, a to jeszcze bardziej wzmagać będzie panikę na rynku.

Kolejnym krokiem będą żądania podwyżek mających zrekompensować utratę realnej wartości płac, co dołoży inflacyjnego paliwa. Eurosceptycy powiedzą: a nie mówiliśmy? I trudno będzie im zaprzeczyć wobec oczywistych faktów. Przy okazji wzrost inflacji, gdy będziemy już w strefie euro, osłabi naszą konkurencyjność międzynarodową, więc ewentualne spowolnienie wzrostu będzie pokazane jako kolejny opłakany skutek rezygnacji ze złotego.

Po drugie, musimy sobie zdawać sprawę, że wejście do unii walutowej wymaga spełnienia tzw. kryteriów konwergencji z Maastricht. Musimy wykazać odpowiednie wartości deficytu budżetowego, długu publicznego, inflacji i stóp procentowych, co pozwoli na wejście do systemu kursowego ERM II i po dwóch latach utrzymania stabilnego kursu euro będziemy mogli ostatecznie pozbyć się złotego. Obecnie nie spełniamy tych kryteriów: mamy za wysoką inflację i rynkowe stopy procentowe oraz zbyt duży deficyt budżetowy, tylko dług publiczny jest poniżej wymaganego poziomu 60 proc. PKB. Gdyby więc dziś zapadła decyzja rządzących o szybkim przyjęciu euro, to trzeba prowadzić politykę makroekonomiczną obliczoną na spełnienie kryteriów nominalnych. Należy więc przeprowadzić szybkie dostosowanie fiskalne, czyli ograniczyć deficyt na polu cięć wydatków publicznych i podwyższania podatków oraz mocno podnieść stopy NBP, żeby szybko zdławić inflację, w ślad za którą spadną rynkowe stopy procentowe. Taka kombinacja nieuchronnie doprowadzi do recesji i wzrostu bezrobocia. Eurosceptycy pokażą, że chęć wchodzenia do strefy euro doprowadziła do zapaści gospodarczej i znowu trudno będzie dyskutować z faktami.

Jeśli więc nastroje społeczne mają istotne znaczenie dla sukcesu wchodzenia do unii walutowej, to może warto zorganizować referendum i uzyskać jasną deklarację Polaków w tej kwestii? Takie rozwiązanie jest kuszące, ale pamiętajmy, jaka jest sytuacja prawna. Referendum w tej sprawie już się odbyło – w 2003 r. większość z nas zagłosowała za wejściem do UE, co na mocy traktatu oznaczało automatyczne zobowiązanie się do wejścia do strefy euro. To zobowiązanie wprawdzie nie ma konkretnej daty i inicjatywa musi wyjść od nas, ale nie zmienia to tego, że organizacja referendum o euro byłaby oczywistym złamaniem traktatu i receptą na kryzys polityczny w naszych relacjach z UE.

Musimy też pamiętać, że nastroje społeczne mogą się szybko zmieniać. Gdybyśmy zapytali Polaków o euro w marcu zeszłego roku, kiedy złoty gwałtownie osłabł do 5 zł za euro, pewnie odpowiedzi byłyby inne niż dziś, kiedy nasza waluta jest mocniejsza i stosunkowo stabilna.

Co nam w takim razie pozostaje? Po pierwsze, rzeczowa i chłodna analiza doświadczeń dotychczasowych członków unii walutowej. Szukanie 2 stycznia w Chorwacji produktów, które podrożały po wprowadzeniu euro, trudno nazwać poważnym badaniem. Jeśli coś faktycznie podrożało, to jest to raczej tzw. efekt cappuccino (zaokrąglanie cen w górę przy zmianie waluty), a nie uruchomienia jakiegoś mechanizmu makroekonomicznego, który w dwa dni podnosi ceny. Rekordowo wysoka inflacja w krajach bałtyckich to skutek szoku energetycznego wynikający z uzależnienia się od surowców z Rosji, a nie skutek posługiwania się euro, bo przecież w tym samym czasie np. Słowenia, czyli też nowy członek unii walutowej z dużo niższym poziomem rozwoju niż Europa Zachodnia, notuje inflację niższą niż Niemcy.

Natomiast do czołówki krajów z najwyższą inflacją w UE dołączyły Węgry, które przecież mają swojego forinta. Warto też gruntownie przestudiować utratę konkurencyjności w Grecji, we Włoszech czy w Hiszpanii, gdzie gospodarki słabo radziły sobie, będąc w obszarze wspólnej waluty.

Po drugie, należy kontynuować rzeczową dyskusję nt. optymalnej dla naszego kraju polityki makroekonomicznej. Wskazywać i tłumaczyć, jak wygląda sytuacja formalna wynikająca z traktatu, jakie są korzyści ekonomiczne i polityczne bycia w unii walutowej, a jakie są zalety pozostawania przy narodowej walucie. Dopiero wypracowanie stabilnej większości popierającej wejście do unii walutowej powinno pozwolić na podejmowanie strategicznych decyzji w tej sprawie.

Podsumowując, nie można mieć wątpliwości, że ewentualna wymiana narodowej waluty na euro to skomplikowana operacja, gdzie kluczowe decyzje muszą zapadać w ramach technokratycznych dyskusji wśród fachowców z zakresu makroekonomii, systemu finansowego i prawa. Trzeba jednak sobie zdawać sprawę, że opinia publiczna ma kluczowe znaczenie dla powodzenia tej operacji, więc parcie do szybkiego wejścia do strefy euro wobec wyraźnego sprzeciwu społecznego może zakończyć się katastrofą gospodarczą i polityczną. ©℗