Dane z drugiej połowy 2022 r. i wskaźniki inflacji z początku 2023 r. sugerują, że globalna gospodarka znalazła się na etapie korygowania cen, które nadmiernie poszły w górę w latach 2020-2022. Najpierw nienaturalny wzrost cen niektórych towarów, usług i produktów spowodowały pandemia i reakcja na nią rządów oraz banków centralnych.

Pandemia zmniejszyła podaż, cięcia stóp obniżyły do rekordowo niskich poziomów koszty pieniądza, a przelewy gotówki z budżetów centralnych na konta konsumentów i firm zwiększyły popyt. A później wybuchła wojna w Ukrainie, powodując jeszcze większe obawy o podaż surowców. Dla rynków była to mieszanka wybuchowa. Kilkukrotny wzrost kosztów transportu morskiego w ciągu półtora roku przełożył się na zwyżkę cen praktycznie wszystkiego. Ale tak jak nieracjonalne było pobieranie 16 tys. dol. za przewóz jednego kontenera z Szanghaju do Nowego Jorku, tak zaskoczeniem było tempo, w jakim ceny frachtu spadły. Ekonomiści mówią, że wiele rynków szuka nowych punktów równowagi (choć - jak podkreślają - nie zawsze oznacza to powrót cen z 2019 r.), a proces ten jest wspierany przez stopniowy zanik nadmiarowych oszczędności zgromadzonych przez konsumentów, m.in. w wyniku wspomnianych już różnych form pomocy rządów.
Taką opinię, uzasadnioną wieloma przykładami, przedstawił m.in. dyrektor Departamentu Inwestycji w Investors TFI Jarosław Niedzielewski. Na przykład według JPMorgan te pieniądze Amerykanie, którzy stanowią największą siłę popytową w globalnej gospodarce, wydadzą do połowy 2023 r. Niektóre z przedstawionych przykładów dotyczą jedynie USA. Tam nie wprowadzono tarcz, które miały chronić konsumentów i firmy przed zwyżką cen po agresji Rosji na Ukrainę, więc ich ceny są najbliższe rynkowym.
Poza tym, zgodnie ze scenariuszem przedstawianym od wielu miesięcy przez większość ekonomistów, to USA najpierw uporają się z problemem inflacji, później UE (i strefa euro), a na końcu Polska. To, co dzieje się w USA, może więc być wskazówką. ©℗
Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe