Rynkowy liberalizm ma całe legiony zaciekłych przeciwników, którzy wychodzą z założenia, że aby go zabić, trzeba wbić osikowy kołek także w ekonomiczne tradycje. Ostatnie 14 lat obfitowało w przykre wydarzenia, które wykorzystywali do tego celu, opisując je tak, by winnym za każdym razem był wolnorynkowy kapitalizm.

Słyszeliście o ekonomii zombie? To pojęcie ukute przez australijskiego ekonomistę Johna Quiggina. W książce z 2012 r. „Zombie Economics: How Dead Ideas Still Walk Among Us” (Ekonomia zombie. O tym, że martwe idee są wśród nas) określił tym terminem koncepcje składające się na rynkowy liberalizm. Jego zdaniem globalny kryzys finansowy, który wybuchł cztery lata wcześniej, był ostatecznym dowodem, że powinniśmy się ich pozbyć raz na zawsze z myślenia o gospodarce.
I faktycznie w ciągu ostatnich kilkunastu lat miał miejsce proces wymazywania z debaty publicznej tradycyjnych – i fundujących gospodarkę wolnorynkową – myśli ekonomicznych. Zastępowały je idee rzekomo nowatorskie i przełomowe. W siłę rósł przeciwny wzrostowi PKB ruch degrowth, coraz śmielej podnosili głowy zwolennicy MMT (nowoczesnej teorii monetarnej), triumfy święcił „oświecony” protekcjonizm… Tak było do 2022 r., gdy okazało się, że koncepcje te nie były ani nowatorskie, ani przełomowe – że były to po prostu wyjątkowo dobrze przypudrowane stare błędy o tych samych co zawsze konsekwencjach. To one okazały się prawdziwą ekonomią zombie. Czy jednak teraz tradycyjna ekonomia wróci do łask?

Nauka na ramionach olbrzymów

Przymiotnik „tradycyjny” jest mylący w odniesieniu do nauki. Co do zasady winna być ona przeciwieństwem tradycji, czyli pielęgnowania starych przyzwyczajeń i poglądów. Powinna dążyć do poznania prawdy, odrzucając bez sentymentu kolejne sfalsyfikowane teorie.
W tym artykule jednak tradycyjne podejście do ekonomii oznacza co innego: to uznanie kluczowego znaczenia ciągłości dla tej nauki, a wręcz dla nauki jako takiej. Gdy fizyk Isaac Newton w liście do innego uczonego pisał: „jeśli widzę dalej, to tylko dlatego, że stoję na ramionach olbrzymów”, nie chodziło mu tylko o symboliczny hołd dla osiągnięć poprzedników. Wiedział, że gdyby nie oni, nie zdołałby odkryć prawa powszechnego ciążenia. Nie wystarczyłoby samo spadające mu na głowę jabłko. Dlaczego?
Każdy uczony buduje gmach nauki. Proces naukowy – wybaczcie ton niczym z wykładu akademickiego – polega na stawianiu hipotez i próbie ich udowadniania. Zadajesz pytanie, często głupie i śmieszne, a potem gromadzisz dane, by móc na nie odpowiedzieć. Często pudłujesz – historia pokazuje, że duża część tez stawianych przez uczonych okazuje się w końcu fałszywa bądź niekompletna (prof. John Ioannidis z Uniwersytetu Stanforda wyliczył, że ponad 50 proc. badań z zakresu medycyny zawiera fałszywe wnioski). Ale nawet jeśli pudłujesz, to pomagasz innym złapać właściwy trop i przyczyniasz się do rozwijania wiarygodnej metody. W miarę bowiem testowania kolejnych hipotez badacze wypracowują coraz lepszy system sprawdzania, co z kolei prowadzi do formułowania coraz bardziej wiarygodnych teorii.
Wróćmy do ekonomii. To Adam Smith w XVIII w. wprowadził do niej myślenie empiryczne. Na podstawie dostępnych wówczas rejestrów gospodarczych formułował ogólne tezy, podkreślając jednak, że jeśli pojawią się nowe dane, które będą z nimi sprzeczne, trzeba będzie dokonać rewizji jego prac. W XIX w. w ramach sporu o metodę zostało odrzucone stanowisko szkoły historycznej, które Smithowski empiryzm doprowadzało do skrajności, wszystkie relacje ekonomiczne uznając za zależne od kontekstu (czasu i miejsca). Uformował się wówczas główny ekonomiczny nurt, który uznawał, że w ekonomii istnieją prawa rozumiane nie jako żelazne zasady fizyki, a jako ogólne tendencje. Ekonomiści zdawali sobie też coraz lepiej sprawę, że ze względu na skomplikowaną, dynamiczną i nieprzewidywalną naturę ludzi ekonomia ma ograniczone zdolności przewidywania.
W XX w. te ograniczone zdolności były jednak doskonalone za pomocą zwiększonego użycia komputerów i narzędzi matematycznych oraz większej dostępności dobrych jakościowo danych. Wciąż co prawda nie wiemy, co wydarzy się w gospodarce za rok, ale wiemy, co wydarzyłoby się, gdyby w danych warunkach zaszły dane zjawiska. Na przykład gdybyśmy dzisiaj wydrukowali bilion złotych i go rozdali, to w ciągu kilku dni mielibyśmy kilkukrotnie wyższą inflację.
Wiemy to, bo obok metodologii mamy także katalog owych ogólnych prawd ekonomicznych. Mowa o prawie podaży i popytu, znaczeniu cen dla procesu produkcji i konsumpcji oraz transmisji wiedzy w gospodarce czy zjawisku podziału pracy i mechanizmie przewagi komparatywnej. Prawa te opisano szczegółowo na przestrzeni ostatnich 250 lat. Nikt nie zdołał ich podważyć, a praktyczne próby zaprzeczania im (najzacieklej podejmowane przez komunistów) kończyły się tym, czym kończy się próba zanegowania grawitacji poprzez skok z 10. piętra bez zabezpieczenia.

Narodziny szaleństwa

Tradycyjne podejście do ekonomii sprowadza się do sceptycyzmu wobec niepopartego odpowiednim namysłem i badaniami nowinkarstwa. Że nie brzmi to kontrowersyjnie? A jednak w ciągu ostatnich 14 lat zaczęło za takowe uchodzić.
Najogólniejsze obserwacje tradycyjnej ekonomii są z grubsza spójne z tym, co John Quiggin określa mianem rynkowego liberalizmu. Rynek jest efektywny, gdy jego uczestnicy są obdarzeni swobodą działania i dysponowania własnością w ramach jasnego i sprawiedliwego prawa. Wówczas przedsiębiorcy inwestują swoje zasoby, dostarczając nowe produkty w celu zaspokojenia potrzeb konsumentów. Zysk zaś jest w dużej części przeznaczany na zwiększenie produkcji i kolejne innowacje, co prowadzi do wzrostu dobrobytu. Owszem, z punktu widzenia wyidealizowanych oczekiwań rynek ma wiele wad, lecz działania rządu zwykle sytuację pogarszają, a nie poprawiają.
Tak rozumiany rynkowy liberalizm ma całe legiony zaciekłych przeciwników, którzy wychodzą z założenia, że aby go zabić, trzeba wbić osikowy kołek także w ekonomiczne tradycje. Ostatnie 14 lat obfitowało w przykre wydarzenia, które wykorzystywali do tego celu, opisując je tak, by winnym za każdym razem był wolnorynkowy kapitalizm.
Najpierw globalny kryzys finansowy z 2008 r. dał antykapitalistom asumpt do surowej krytyki chciwości bankierów i finansistów, bezlitosnych kpin z wiary w samoregulujące się rynki i nawoływań do regulacji gospodarki oraz zwiększenia redystrybucji dochodu. Potem te same głosy słyszeliśmy przy okazji kryzysu finansów publicznych w krajach europejskiego Południa, który miał być nie rezultatem ich błędnej polityki gospodarczej, a sposobem na wymuszenie na nich neoliberalnych reform. Za świadectwo, że neoliberalizm i wolnorynkowe podejście do ekonomii zawodzą, uznano też brexit – oto Brytyjczycy mieli dość wolności przepływu osób (czyt. imigrantów) i globalistycznych zapędów Brukseli (czyt. prób wprowadzenia wspólnych reguł dla wszystkich). Pędzące gospodarki Chin i Korei Południowej, Tajwanu czy Singapuru prezentowano jako dowód na istnienie oświeconego protekcjonizmu i mądrej interwencji państwowej, które miały wyprzedzać pod względem osiągnięć pełzające gospodarki krajów hołdujących rynkowym wolnościom.
Z kolei szybkie rozprzestrzenienie się wirusa SARS-CoV-2, a potem paraliż światowych łańcuchów dostaw przypisano szalonej globalizacji, która co prawda skróciła dystanse, nie zaopatrując jednak ludzkości w odpowiednie mechanizmy zabezpieczeń od ryzyka. Inwazja Rosji na Ukrainę natomiast miała pokazać, że rządy winny aktywnie angażować się w budowanie suwerenności energetycznej oparte na własności państwowej i państwowym planowaniu. W tle, czy też obok tych wszystkich wydarzeń uniwersalnym symptomem upadku wolnorynkowego kapitalizmu miały być kryzys klimatyczny i nadmierna eksploatacja zasobów naturalnych.
To właśnie na podglebiu tych upraszczających, a nawet w gruncie rzeczy mylnych, ale trafiających w sentyment społeczny wyjaśnień wyrastało ekonomiczne szaleństwo. Profesor Mariana Mazzucato w 2013 r. opublikowała książkę „Przedsiębiorcze państwo”, w której „odkryła”, że za większość przełomowych wynalazków powinniśmy być wdzięczni rządom, a nie prywatnym innowatorom. Książka zrobiła furorę. Przetłumaczona na 21 języków zaczęła kształtować umysły polityków, m.in. premiera Mateusza Morawieckiego. Podobnie zresztą jak wydana rok wcześniej książka chińskiego ekonomisty Justina Yifu Lina „Nowa ekonomia strukturalna”. Pozycja ta promuje oświecony protekcjonizm, polegający na typowaniu i promowaniu przez państwo najbardziej obiecujących branż gospodarki.
W 2020 r. ukazała się książka „Mniej znaczy lepiej. O tym, jak odejście od wzrostu gospodarczego ocali świat” Jasona Hickela nawołująca do obalenia paradygmatu wzrostu w polityce gospodarczej. Nie walczmy o wzrost PKB, wykorzystajmy lepiej zasoby, które już mamy. W tym samym roku spod pióra amerykańskiej ekonomistki Stephanie Kelton wyszła inna „rewolucyjna” książka idąca w jakiejś mierze Hickelowi w sukurs: „The Deficit Myth: Modern Monetary Theory and the Birth of the People's Economy” (Mit deficytu: Nowoczesna teoria monetarna i narodziny ekonomii ludowej). Myśl Kelton sprowadza się do tezy, że kreacja dobrobytu może nastąpić dzięki wykorzystaniu zdolności państwa do emisji pieniądza. Państwo emitujące własną walutę nie może zbankrutować, a w związku z powyższym powinno ją emitować tak hojnie, by zapewnić w gospodarce pełne zatrudnienie i zaspokojenie wszystkich potrzeb społecznych. A co z inflacją? Zwalczymy ją podatkami.
Zarówno idee degrowth, jak promowanej przez Kelton nowoczesnej teorii monetarnej (MMT) trafiły na podatny grunt polityczny, wpływając na ogólny kierunek polityki gospodarczej, zwłaszcza w UE. Jednym z dowodów na to jest wprowadzenie wskaźników ESG (środowisko, społeczeństwo i ład korporacyjny), które sprawiają, że zysk firm przestał być najważniejszy.

Upadek

Profesor Tyler Cowen, ekonomista z George Mason University, w komentarzu dla Bloomberga zauważa, że „rok 2022 okazał się bardzo dobry dla klasycznego i tradycyjnego podejścia do ekonomii. Egzotyczne doktryny wypadły słabo, natomiast standardowe prognozy – oparte na zdrowym rozsądku i prostych mechanizmach działania – poprawnie”. To jednak dyplomatyczne stwierdzenie, bo egzotyczne doktryny zaliczyły upadek na chodnik z dużej wysokości.
Okazało się przede wszystkim, że prawo podaży i popytu działa. I to wszędzie – na rynku pieniądza, energii czy żywności. W ramach pandemicznych pakietów antykryzysowych wydrukowano miliardy dolarów, euro czy złotówek. Osoby, które zwracały uwagę na to, że taki dodruk wywoła inflację, traktowano z przymrużeniem oka jako wyznawców przestarzałych teorii Miltona Friedmana głoszących, że jeśli podaż pieniądza wzrośnie ponad popyt, wzrosną też ceny. Podaż pieniądza M3 – mieszcząca w sobie wszystkie kategorie pieniężne od gotówki po zobowiązania – wzrosła w Polsce z 1,5 bln zł na początku 2020 r. do ponad 2 bln zł obecnie. W strefie euro z ok. 13 bln euro do niemal 16 mld euro. Podaż dolara wzrosła z ok. 15,5 bln do ponad 21 bln. Efekt? Inflacja w strefie euro na poziomie 10 proc., w USA to 7–8 proc., a u nas ok. 16–17 proc.
Zwolennicy nowomodnych teorii zaczęli plątać się w zeznaniach. Niektórzy twierdzili, że taka inflacja nie zubaża obywateli, gdyż szybciej od cen rosną wynagrodzenia. W Polsce w świetle danych o inflacji i płacach publikowanych przez GUS teza ta szybko straciła „przydatność do spożycia”. Znany komentator ekonomiczny Clive Crook tłumaczy, że zwolennicy MMT nie oferują sensownej odpowiedzi na inflację. „MMT wymaga niewyobrażalnych poziomów mądrości i kompetencji w Kongresie, opowiada się za zwiększeniem wydatków rządowych, bagatelizuje koszty inflacji i postrzega rozmowy o dyscyplinie fiskalnej jako bełkot. Gdyby MMT-owcy zostali kiedykolwiek postawieni na czele rządu, oczekiwania inflacyjne wzrosłyby, zanim jeszcze wydaliby choćby jedno oświadczenie polityczne” – pisze Crook.
Oczywiście do obecnego wzrostu cen, zwłaszcza żywności i energii, przyczyniła się inwazja Rosji na Ukrainę, ale i to w wyniku działania klasycznego mechanizmu ekonomicznego przeczącego zwolennikom tezy, że w gospodarce wszystko sprowadza się do popytu. Wywołała mianowicie szok podażowy. „W tym kontekście podwyżki cen energii, przede wszystkim w Europie, pokazały, że spowolnienie gospodarcze i recesja mogą być wywołane przez staromodny niedobór” – pisze Cowen. Zauważa też, że pandemiczno-wojenne zaburzenia w łańcuchach dostaw były relatywnie krótkotrwałe: „W 2022 r. większość tych kolejek i wąskich gardeł zniknęła, gdy pozwolono rynkowi działać”.
A protekcjonizm, odcinający kraj od sieci globalnych powiązań, nie jest jednak skuteczny, czego dowodem jest m.in. efekt oddziaływania sankcji na Rosję. Reuters podaje, że w 2022 r. jej PKB zmniejszy się o 3 proc., zaś w 2023 r. o kolejne 2,5 proc. Gdyby zaś protekcjonizm – jak twierdzą jego zwolennicy – pozwalał na budowę kapitału wytwórczego i gospodarczą niezależność, Rosja powinna teraz rozkwitać. Tymczasem nic nie wskazuje na to, by kolejne lata miały być dla jej gospodarki korzystne.
Dzisiaj też ze świecą szukać (nie tylko w Rosji, lecz także na Zachodzie) osób, które, będąc w pełni władz umysłowych, wciąż twierdziłyby, że degrowth, czyli kurczenie się gospodarki, jest pożądany. Globalne PKB spadło w 2020 r. o 3,1 proc. i już to wystarczyło, by wzrosła liczba ekstremalnie biednych. W 2021 r. nastąpiło odbicie i PKB świata wzrosło o ponad 6 proc., ale w 2022 r. dynamika ta spadła do zaledwie 3,2 proc. i według prognoz MFW będzie spadać nadal.
Wzrost nie będzie imponował nawet w Chinach, które według Economist Intelligence Unit będą notować dynamikę PKB na poziomie ok. 5 proc., a nie tak, jak bywało jeszcze niedawno – na poziomie 7–9 proc. Same zaś Chiny stały się dowodem, że nie zarządza nimi elita złożona z oświeconych mandarynów uprawiająca hiperskuteczny protekcjonizm, a klika zamordystów, która jest gotowa zarżnąć gospodarkę, jeśli sprzyja to konsolidacji władzy w ich rękach. Przez dwa lata dzięki polityce zero COVID i brutalnym lockdownom tłumili ogniska pandemii. Dzisiaj – po poluzowaniu tej polityki wymuszonym protestami społecznymi – szacuje się, że koronawirusem zaraża się codziennie ponad 30 mln Chińczyków. Przedsiębiorcze Państwo Środka dziwnym trafem nie wpadło na pomysł, by zamówić trochę skutecznych szczepionek, które milionami marnują się teraz w magazynach na Zachodzie.
Dobra wiadomość jest taka, że na szaleństwa ekonomicznych znachorów ani przez chwilę nie dała się nabrać Ukraina, która zamierza wdrożyć model gospodarczy rodem z najgorszych koszmarów zwolenników degrowth, protekcji i MMT: rynkowy liberalizm.

Termodynamika ekonomii

Gdy sie obserwuje nagłą popularność, a teraz prawdopodobny upadek ekonomicznego znachorstwa, nasuwa się pytanie, dlaczego to akurat w ekonomii pojawia się tyle szalonych idei, a np. w fizyce już nie? Każda nauka zaczyna się od stawiania fantazyjnych i przeczących intuicji hipotez. To wręcz warunek postępu. Jednak o ile w naukach przyrodniczych te hipotezy z zasady muszą być poddane metodycznym badaniom, o tyle w naukach społecznych, w tym ekonomii, często poprzestaje się na spekulacjach – mimo że istnieje nieustannie rozbudowywany aparat metodologiczny, który może służyć ich sprawdzaniu.
Jest tak dlatego, że idee ekonomiczne mają zastosowanie polityczne. Mogą jednać wyborców albo ich zniechęcać. Rząd nie prowadzi polityki fizykalnej, a gospodarczą. A w dziedzinach, w których do gry wchodzi polityka, pojawiają się „reformatorzy” szukający nośnych programów oraz intelektualiści gotowi im ich dostarczyć. Sformułowanie egzotycznej idei pozwala im wybić się z tłumu innych doktorów i profesorów. Politycy nie szukają u nich pomysłów dobrze zbadanych i przetestowanych – to zajęłoby zbyt wiele czasu. Potrzebują gotowców, które można opisać w popnaukowej książeczce, używając starannie dobranych pod tym kątem faktów.
Nie znaczy to, że twórcy szalonych idei gospodarczych to cynicy. Przeciwnie – jest wśród nich wielu idealistów o wysokim poczuciu misji, której nie może opóźniać coś takiego jak proces naukowy. Zresztą warto zdawać sobie sprawę, że ideologiczna egzotyka dochodzi do głosu tam, gdzie polityka wykorzystuje na swoje potrzeby naukę – nie tylko w ekonomii, lecz także chociażby w lecznictwie, które chronicznie cierpi na nadmiar teorii spiskowych.
Popularyzację egzotycznych pomysłów ekonomicznych ułatwia fakt, że wiele osób wcale nie uznaje ekonomii za naukę. Główny argument jest taki, że – jak ujął to były główny ekonomista Banku Światowego François Bourguignon w jednym z wywiadów – „nie może ona dostarczyć uniwersalnych i obiektywnych praw wyjaśniających, jak funkcjonuje gospodarka w każdym punkcie w przestrzeni i czasie. Ponadto zachowania ekonomiczne zmieniają się wraz ze zmianami w społeczeństwach; nie są stałe”. Problem w tym, że przyjmując, że ekonomia nie jest nauką, stawia się jej teorie obok baśni, jeśli chodzi o wartość poznawczą. Każdy wówczas może stworzyć własną ekonomiczną bajkę i konkurować – jeśli ma odpowiedni talent narracyjny – z „Bogactwem narodów” Adama Smitha.
Niemal wszyscy jednak liczący się ekonomiści, bez względu na to, czy mają serce bardziej po lewej, czy po prawej stronie, uważają, że ekonomia to jednak nauka. Twierdził tak wolnorynkowiec Ludwig von Mises, twierdzi tak lewicowy Paul Krugman i twierdzi tak Raj Chetty, ekonomista „ideologicznego środka”, uznawany za jednego z najbardziej wpływowych współczesnych badaczy. Filozof Sheldon Richman tłumaczy, że spór o naukowość tej dyscypliny to zaszłość historyczna: wynika z przyjęcia w XIX w. zbyt wąskiej definicji nauki. „Słowo «nauka» zawęziło się i zasadniczo zaczęło oznaczać fizykę. Ponadto «twardym» naukom przyznano prestiż jako szczególnie rygorystycznym, którego odmówiono innym dyscyplinom” – pisze.
Istnieje jednak – nawiasem mówiąc – pewna istotna styczna między fizyką a ekonomią. Ta pierwsza – zgodnie z drugim prawem termodynamiki – mówi nam, że wszechświat od momentu powstania nieuchronnie zwiększa swoje nieuporządkowanie (entropię). Ta druga opisuje gospodarowanie skończonymi zasobami. Większość współczesnej działalności gospodarczej polega na próbach lokalnego odwrócenia entropii, poprzez wprowadzenie porządku (efektywną alokację kapitału) służącego kreacji bogactwa. Dlaczego o tym piszę? Bo być może właśnie ten związek fizyki i ekonomii tłumaczy, dlaczego tradycyjne rozumowanie ekonomiczne, dostrzegające uniwersalne prawa i zależności, koniec końców wygrywa. Ale czy ostatecznie? Nie. Szalone idee wprowadzają przecież nieporządek, a tego – jeśli wierzyć w prawo entropii – chce Wszechświat. ©℗
Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute