Wśród przedświątecznych powodów do zadowolenia dla ekonomistów (lepsze od oczekiwań listopadowe wyniki produkcji przemysłowej i sprzedaży detalicznej, wyższe wynagrodzenia) była też wyraźna obniżka oczekiwań inflacyjnych w grudniu.

Obliczany przez Główny Urząd Statystyczny w ramach badania ufności konsumenckiej syntetyczny wskaźnik mówiący o spodziewanych trendach cenowych w perspektywie najbliższych 12 miesięcy znalazł się na poziomie 33,2 pkt. To najmniej od sierpnia 2021 r. W porównaniu z listopadem wskaźnik obniżył się o 6,4 pkt.
Czy to znaczy, że Polacy uwierzyli w obniżenie inflacji? Byłoby znakomicie. I zgodnie z tym, co przewidują analitycy. Oni mogą się różnić w ocenach, czy inflacja w 2023 r. będzie hamowała szybciej czy wolniej, ale zakładając, że nie pojawią się nowe czynniki, które miałyby ją podnosić (chodzi głównie o kolejny skok - skok, bo ceny musiałyby rosnąć mocniej niż w 2022 r. - cen prądu, ropy, żywności), jest w miarę pewne, że pod koniec 2023 r. inflacja powinna znaleźć się w okolicach 10 proc. Będzie dezinflacja. Problem w tym, że wiary w dezinflację raczej nie ma. Wskaźnik oczekiwań obniżył się, bo ankietowani przez GUS znali dane za listopad, a te przyniosły obniżkę rocznego wskaźnika inflacji. Ale nadal ponad 60 proc. uczestników badania uważa, że w perspektywie roku ceny będą „rosły szybciej” albo „będą rosły w takim samym tempie” jak w poprzednich 12 miesiącach.
Innymi słowy, trzech na pięciu Polaków spodziewa się, że w ciągu najbliższego roku inflacja będzie wynosiła 17,5 proc. (taka była w listopadzie) albo więcej. Tylko jeden na pięciu ankietowanych odpowiada tak, jak odpowiedzieliby ekonomiści - nieważne: pro-, antyrządowi czy bez tego typu afiliacji - że ceny będą wprawdzie rosły, ale wolniej niż dotąd. Skąd tak dużo nietrafionych odpowiedzi? Wyjaśnienia można mnożyć. Historyczne: po doświadczeniach hiperinflacji z ostatniej dekady komunizmu i późniejszego mozolnego obniżania inflacji do cywilizowanego poziomu pozostały nam obawy przed podwyżkami. Portfelowe: tak mocno dostaliśmy w ostatnim czasie po kieszeniach, że się boimy, iż będzie już tylko gorzej. Druga połowa 2021 r. i właściwie cały 2022 r. charakteryzowały się tym, że nawet jeśli jakieś wynagrodzenia lub świadczenia nominalnie szły w górę, to ich realna wartość się zmniejszała. A jeśli waloryzacji nie było, to sytuacja tylko się pogarszała.
Najbardziej dobitny przykład: świadczenie wychowawcze. Jeszcze kilka miesięcy i jego realna wartość obniży się do 350 zł, licząc w złotówkach z pierwszej połowy 2016 r., kiedy wprowadzano program 500 plus. W listopadzie byliśmy już poniżej 360 zł. Emeryci i renciści? Również nominalnie dostają coraz więcej, ale w listopadzie przeciętne świadczenie było realnie o 0,1 proc. wyższe niż w styczniu 2016 r., krótko po objęciu władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Średnia płaca albo płaca minimalna? Tu wartość nabywcza również idzie w dół, choć jeszcze niedawno się zwiększała (najniższe wynagrodzenie od stycznia znów pójdzie w górę, pomagając podnieść również średnią płacę). Zostaje jeszcze wyjaśnienie edukacyjne: mamy problem ze zrozumieniem różnego typu kategorii ekonomicznych, a jednocześnie jesteśmy nimi stale bombardowani z ekranów telewizorów, komputerów, smartfonów, z gazet, radia. Tłumaczenia nigdy dość. Inflacja to ogólny wzrost cen. 17,5 proc. z listopada oznacza, że średni poziom cen płaconych przez konsumentów był właśnie o tyle wyższy niż rok wcześniej. Jeśli w listopadzie 2021 r. przeciętny miesięczny koszyk zakupowy kosztował 100 zł, to rok później na kupienie tego samego zestawu towarów i usług trzeba było wydać 117,5 zł.
W październiku inflacja wynosiła jeszcze 17,9 proc. To, że w listopadzie była niższa, nie oznacza, że w ciągu miesiąca ceny spadły. Cały czas mieliśmy wzrost, tyle że wolniejszy. I mowa o wzroście poziomu cen w skali 12 miesięcy. Bo w samym październiku ceny były o 1,8 proc. wyższe niż we wrześniu. W listopadzie był z kolei wzrost o 0,7 proc. W kończącym się roku ekonomiści ukuli termin „płaskowyżu inflacji”. Podchwycił go nawet prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński. Chodziło w nim o ustabilizowanie poziomu inflacji. Ale ustabilizowanie wysoko. Co oznacza wzrost cen w stałym, wysokim tempie. Jednak w 2023 r. z tego płaskowyżu będziemy schodzić, i to w miarę szybko. Poziom cen nadal będzie rósł, jednak z kwartału na kwartał w coraz słabszym tempie. I taka właśnie powinna być odpowiedź w comiesięcznej ankiecie GUS. W przyszłym roku ekonomiści zamiast „płaskowyżu” będą mówić o „dezinflacji”.
Wynagrodzenia i świadczenia w ujęciu realnym / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe