Ostatnie dni dla posiadaczy bitcoinów były wprawdzie nieco lepsze – kryptowaluta zyskiwała wobec dolara – ale w sumie pierwsza połowa miesiąca przyniosła spadek ich wartości o mniej więcej jedną piątą. Tracą również inne „waluty” oparte na technologii blockchain – a jest ich podobno kilkanaście tysięcy. Pracownicy serwisów internetowych w pocie czoła podsumowują setki miliardów, jakie wyparowują z rynku za sprawą obniżek notowań. Zaskoczenie? Niekoniecznie.

Pierwsza rzecz: jaką wartość reprezentują kryptowaluty? Wiele z nich – jak sam bitcoin – oddaje chyba głównie energię elektryczną zużytą do „wykopania” kolejnych jednostek, które mogą trafić do obrotu. Gdyby nie wojna w Ukrainie (która zresztą, podobnie jak wiele stosunkowo ubogich krajów z tanim prądem, była sporym „producentem” bitcoina), być może ekscytowalibyśmy się tym, jak duże jest wykorzystanie prądu przez procesory, które chcą odkryć upragnione hashe. A tylko w przypadku bitcoina odpowiada ono zużyciu energii w kraju wielkości Argentyny, która ma kilka milionów mieszkańców więcej niż Polska. Energia potrzeba jest nie tylko do kopania, lecz także do prowadzenia transakcji – każda musi mieć przecież swój ślad w łańcuchu bloków.
Dla części użytkowników bitcoin może mieć nie tylko wartość finansową. To również możliwość uniezależnienia się od rządów, które chcą kontrolować każdy nasz krok i stale psują swoje pieniądze, bez opamiętania je drukując. Najważniejsze, by być daleko od jakiejś centrali, która mówi, jak ma być. Takie przeświadczenie może wynikać z anarchistycznych poglądów. Albo z tego, że prowadzi się interesy na czarnym rynku brudnymi pieniędzmi. Nie bez powodu wobec kryptowalut formułowane są poważne zastrzeżenia dotyczące prania pieniędzy.
Zapewne przeważająca grupa posiadaczy kryptowalut to jednak ludzie, którzy zauważyli, że w przeszłości ich kursy rosły we wręcz niesamowity sposób. I nie chcieli, żeby ten pociąg odjechał bez nich. Wagonów w pociągu systematycznie przybywało, bo inwestowanie w bitcoiny umożliwiały nie tylko giełdy krypto, domy maklerskie, lecz także instytucje prowadzące tzw. elektroniczne portmonetki w postaci przyjaznych w obsłudze aplikacji internetowych. Kilka klików, szybki przelew – i już masz na rachunku przynajmniej drobną część bitcoina czy innej waluty opartej na blockchainie. Jeszcze pół roku temu można było z dumą patrzeć, jak inwestycja zyskuje na wartości. Od tego czasu przeważają spadki, których kulminację mieliśmy parę dni temu.
Kryptowaluty to niejedyny typ aktywów, jaki traci na wartości. Z tego rynku znikają – w skali globalnej – setki miliardów dolarów, ale straty na giełdach akcji w skali świata to biliony dolarów, a na rynkach obligacji – też biliony, tylko zapewne trochę większe. Za sprawą inflacji, która jest wysoka nie tylko u nas, napięć geopolitycznych, jak wojna w Ukrainie, które tę inflację tylko podsycają, oraz za sprawą podwyżek stóp procentowych, które ograniczają dostępność pieniądza na rynku, tanieje właściwie wszystko. Spadki „coinów” są większe, bo najwyraźniej większe było tu też ryzyko inwestowania. Scentralizowane waluty państwowe, jak dolar, są coraz wyżej oprocentowane; oprocentowanie zdecentralizowanych nadal jest zerowe. W przypadku stablecoinów – kryptowalut, które powinny utrzymywać stałą wartość np. wobec dolara, czemu służą rezerwy utrzymywane w tradycyjnych aktywach finansowych, jak depozyty czy obligacje – jest dodatkowy problem: spadki na tradycyjnych rynkach sprawiają, że rezerwy topnieją i dotychczasowej wartości nie da się utrzymać (ostatnia gwałtowna wyprzedaż kryptowalut zaczęła się od załamania jednego ze stablecoinów, z którego masowo wycofywano pieniądze).
Słowem: kryptowaluty miały uniezależnić swoich właścicieli od zepsutego świata globalnych finansów, a stały się jego częścią, i to przejmując najgorsze właściwości. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłości technologia blockchain znajdzie sensowne zastosowania. ©℗