Pozytywne efekty tarczy antyinflacyjnej w postaci niższych cen mogą być mniejsze, niż szacują rząd i analitycy, a późniejszy wzrost cen, wywołany powrotem stawek podatków, wyższy - mówi Ludwik Kotecki, nowy członek Rady Polityki Pieniężnej wskazany przez Senat.

Podobno założył się pan, że inflacja będzie dwucyfrowa?
Tak, zrobiłem to w połowie czerwca ub.r., kiedy nikt jeszcze nie myślał o dwucyfrowej inflacji. To było podczas kongresu Welconomy w Toruniu; pamiętam, że trochę sprowokowała mnie jedna z panelistek w dyskusji makroekonomicznej, która wtedy nie widziała zagrożeń: bardzo luźnej polityki pieniężnej, słabego złotego i polityki fiskalnej rządu. Dziś sądzę, że jestem bardzo blisko wygrania tego zakładu. Choć tak naprawdę wolałbym go przegrać.
Kiedy tosię może okazać?
Gdyby nie działania administracyjne, wygrałbym na pewno. Ale mimo tych działań już styczniowa inflacja może być dwucyfrowa. Trudno powiedzieć dokładnie, jak te wszystkie tarcze zadziałają.
Analitycy bankowi pokazują, że nastąpi spłaszczenie i rozciągnięcie w czasie inflacyjnej górki.
Tak, ale to ujęcie statyczne. Rząd zakłada, że jak akcyza czy VAT się obniżą, to spadną ceny. A ja nie jestem wcale pewny. Przedsiębiorcy – zwłaszcza ci średni i mali, bo duzi ze względów reputacyjnych się raczej nie odważą – obniżką się podzielą z konsumentem jedynie trochę, czyli obniżą ceny, jeśli w ogóle, o 2–3 proc.
Premier Morawiecki polecił organom kontrolnym, żeby pilnowały marży i sklepikarzy.
No tak, ale w jaki sposób? Nie oszukujmy się, nie da się tego zrobić w przypadku każdego sklepikarza. Poza tym przecież jak piekarz sprzedaje chleb, to my nie wiemy, jakie on ma koszty pracownika i surowca, jak kalkuluje cenę, na ile sobie zwiększa albo zmniejsza marżę. Nikt tego nie podaje, a cena jest wypadkową wielu czynników, nie tylko VAT.
Czy jesteśmy w stanie jakoś ocenić efekty tarczy?
To, co wyliczyli analitycy bankowi, to w mojej opinii maksymalny skutek. W rzeczywistości on może być o około połowę mniejszy. Wydaje mi się, że to pójdzie też w drugą stronę – gdy tarcza zniknie, wzrost cen będzie wyższy niż różnica wynikająca z powrotu podatku do wcześniejszej stawki. To będzie dobry moment, by trochę zarobić – gdy rząd powie, że inflacja nie jest już groźna i odwieszają tarczę. Nie wiemy, kiedy to zrobią, moim zdaniem to nie musi się wydarzyć w połowie roku, może w przyszłym.
Na razie rząd mówi o ewentualnym przedłużaniu tarczy.
Sami się wpędzą w pułapkę. Bo jak teraz wyjść z obniżenia VAT na chleb i masło? Tym bardziej że jest to połączone z informacją, że to dzięki rządzącym.
Do jakiego poziomu może dojść inflacja?
Do kilkunastu procent. Ja oczekuję, że ceny energii, a przynajmniej gazu, zaczną wracać do normy. Ale wszystko może się jeszcze wydarzyć, np. w kontekście sytuacji na Ukrainie.
Przedsiębiorcy skarżą się na ceny energii i gazu. Jak to się przełoży na inflację? Czy widzi pan instrumenty wsparcia dla nich, czy muszą czekać, aż ceny się obniżą?
Przedsiębiorcy w tym roku będą mieli ciężko. W lutym będzie wielki bałagan. To będzie takie przypadkowe wybieranie form działalności, żeby uciec z tego „polskiego ładu”. Jak się z nimi rozmawia, to oni nie wiedzą, co jest dla nich korzystne. Niektórzy nic nie zrobią, bo nie wiedzą, co mają zrobić, są zdezorientowani, inni coś tam pozmieniają. Będzie kolejne zamieszanie.
A jak sam Polski Ład zadziała na inflację?
Zabiera przedsiębiorcom, którzy muszą zapłacić dodatkową czy wyższą składkę. Żeby ją sfinansować, muszą podnieść ceny, i to już część zrobiła. Mimo że jest ogromna konkurencja na niektórych rynkach, wszyscy zrobili to samo. Podnieśli ceny i wynagrodzenia.
Co nam mówi to, że średnia płaca w grudniu była o 11 proc. większa niż rok wcześniej?
Płace przynajmniej od pół roku rosły w tempie 9–10 proc. Rynek pracy jest obecnie bardzo ciasny. W efekcie Polski Ład wcale nie musi pomóc w wyrównaniu nierówności. Dzisiejsza sytuacja inflacyjna i sytuacja na rynku pracy mogą spowodować, że mniej zarabiający trochę zyskają na Polskim Ładzie, ale ci lepiej zarabiający i wysoko wykwalifikowani użyją argumentu Polskiego Ładu i inflacji do negocjowania z pracodawcą swoich wynagrodzeń. I dostaną podwyżki. To spowoduje, że nierówności po Polskim Ładzie i inflacji – bo te dwie rzeczy się nam kumulują w tej chwili – wzrosną, zamiast spaść. Rozmawiałem niedawno z szefem średniej wielkości firmy informatycznej. Miał umówionych na rozmowę kwalifikacyjną siedmiu pracowników. Przyszedł jeden i też odmówił. A reszta nawet SMS-a nie przysłała. W Warszawie dziś praktycznie nie da się zatrudnić wysoko wykwalifikowanego fachowca za jakieś rozsądne wynagrodzenie. To samo z kadrowymi czy księgowymi, którzy dziś są bardzo potrzebni i poszukiwani.
Podobno księgowi już podnieśli ceny o 20–30 proc.
Tak, od stycznia te biura mają nowe cenniki oraz podwyżki wynagrodzeń. To pokazuje, że mamy już spiralę cenowo-płacową.
Rynek pracy jako instrument obniżania inflacji odpada?
Absolutnie! Jest wręcz w drugą stronę. Rynek pracy ma bardzo duży potencjał, żeby wspierać inflację. Instrumentem walki nie są tarcze, tylko miecze – to zapożyczone, ale bardzo prawdziwe w obecnej sytuacji. Trzeba niestety schłodzić politykę makroekonomiczną. A my co robimy po stronie fiskalnej? Luzujemy politykę, dolewamy benzyny do ognia.
Został pan członkiem RPP. Co powinno być receptą z punktu widzenia rady?
W zeszłym roku okazało się, że NBP ma „kilka celów”. To jest niedopuszczalne. Nie można strzelić jednym pociskiem i zastrzelić osiem wron. W ustawie i konstytucji napisane jest, że RPP ma dbać o niską i stabilną inflację oraz że ma do tego tak naprawdę jeden instrument, czyli stopy procentowe. Ma też drugi instrument – to wiarygodność, którą NBP bardzo w zeszłym roku trwonił. Trzecim instrumentem jest być może polityka kursowa, która też nie bardzo służyła obniżaniu inflacji, bo w NBP uważali, że złoty im słabszy, tym lepszy. Bo eksport będzie rósł. Ale nigdy problemu z eksportem nie mieliśmy, więc nie wiem, skąd ten pomysł.
Prezes NBP Adam Glapiński się jednak zreflektował. Ostatnio mówił nawet, że stopy mogą wzrosnąć mocniej, niż spodziewa się rynek.
I bardzo dobrze. Rada ma ten jeden instrument i musi w obecnej sytuacji go używać. Już go używa od czterech miesięcy. I będzie to robić dalej. W lutym, zgodnie z zapowiedzią prezesa, należy się spodziewać kolejnej, 0,5 pkt proc. podwyżki stóp procentowych.
A do jakiego poziomu dojdą stopy?
To nie jest pewnie do określenia, a poza tym jako członek RPP in spe nie powinienem o tym mówić. Najprościej mówiąc: do skutku. O ile wzrosły stopy, a o ile inflacja? Na tę chwilę nie mamy wielkiego zaostrzenia polityki pieniężnej.
Na ile wzrost stóp powinien nadążać za wzrostem inflacji albo go przebić?
Prawdopodobnie z jednej strony będą stopy rosły, ale z drugiej dynamika inflacji będzie spadała. Spodziewam się, że ceny energii nie będą dalej rosły, a może nawet spadną. I może te dwie krzywe – stopy i inflacja – się spotkają i jedna przebije drugą.
Z inflacją walczyliśmy przez większą część III RP. Ale obecny jej nawrót był kompletnym zaskoczeniem. Jakie recepty się sprawdzają?
Na pewno idziemy w dobrą stronę, choć w mojej opinii spóźnieni. Można było zacząć działać wcześniej. W latach 2020–2021 była spora grupa ekonomistów, którzy twierdzili, że świat jest już inny, paradygmaty się pozmieniały itd. Teraz się jednak okazuje, że jest jak zawsze: trzeba czytać książki i patrzeć, z czego wynika inflacja, dlaczego ona jest i jakimi środkami się ją zwalcza. Są prawa ekonomii, z którymi nie ma co dyskutować. Wracamy do najbardziej podstawowych podręczników. Z inflacją skutecznie można walczyć bardziej restrykcyjną polityką gospodarczą. Najlepiej, by oprócz zaostrzenia polityki pieniężnej także polityka fiskalna się nam ujawniła jako anty-, a nie proinflacyjna. Żeby nie było sprzeczności: po jednej stronie Świętokrzyskiej w Warszawie ograniczamy popyt, a po drugiej stymulują jego wzrost. Szybko nie zobaczymy efektów, które będą zmniejszać presję popytową. Być może zobaczymy w tym roku obniżkę cen surowców. Ale od strony popytowej na pewno jeszcze nie została schłodzona.
Co to znaczy w kontekście budżetu? Skoro mamy wysoką inflację, a rząd trzyma wydatki, kierując się niską inflacją – to jest restrykcyjna polityka.
Problem jest taki, że sama tarcza ma kosztować 25 mld – czyli już tu mamy 1 proc. PKB dodatkowego popytu. Prawdopodobnie będzie 2 proc. PKB, bo ona nie wygaśnie po pierwszej połowie roku.
Jest też fundusz polskoładowy – 24 mld zł w pierwszym rzucie, w połowie lutego kończy się drugi nabór i będzie kolejna transza. Z drugiej strony minister Ziobro blokuje porozumienie w sprawie Krajowego Planu Odbudowy. Mówiąc ironicznie, działa antyinflacyjnie?
Trochę tak. Ale proszę pamiętać, że to, co zapisano w budżecie, nie ma wielkiego znaczenia. Powyjmowano z niego dużo wydatków, majątkowych nie ma prawie w ogóle, a reszta i tak słabo się broni. Fundusz w BGK dodatkowo dolewa tej inflacyjnej benzyny, i to poza kontrolą kogokolwiek. Trzeba to jasno powiedzieć – nie mamy zacieśnienia polityki fiskalnej. Deficyt sektora finansów publicznych w tym roku może być większy niż w zeszłym.
Jak długo pozostanie z nami podwyższona inflacja?
Obawiam się, że bardzo długo. Może do 2024 r.?
Rozmawiali: Grzegorz Osiecki i Tomasz Żółciak
Współpraca: Anna Ochremiak