Wysoka inflacja w połączeniu z recesją przyniosła światu w latach 70. XX w. mnóstwo radykalnych zmian. Obecna powtórka może okazać się jeszcze ciekawsza

Ekonomiści coraz zgodniejszym chórem wieszczą powrót stagflacji. To dla gospodarki wyjątkowo paskudne zjawisko, bo oznacza długotrwałą i wysoką inflacją połączoną z długim zastojem. Zwykłemu człowiekowi przynosi drożyznę, brak pracy i malejące dochody, zaś państwom niepokoje społeczne i kolejne krachy. A co najgorsze - brak sposobów, by skutecznie i szybko ją pokonać.
W przypadku stagflacji pewne jest przede wszystkim to, że potrafi zmienić bieg historii.
Na początku był demontaż
Musimy chronić pozycję dolara amerykańskiego jako filaru stabilności monetarnej całego świata - oznajmił 15 sierpnia 1971 r. prezydent USA Richard Nixon. Dwa dni wcześniej zwołał naradę poświęconą sytuacji ekonomicznej kraju. Wskaźnik inflacji przekroczył 6 proc., a wysokość bezrobocia też się zbliżała do podobnego poziomu. Szef Fed Arthur Burns ostrzegał, iż realna jest groźba recesji. Tymczasem Amerykanie od końca II wojny światowej przyzwyczaili się do wzrostu gospodarczego oraz niskiej inflacji, która przez 25 lat nigdy nie przekroczyła 3 proc. Także bezrobocie właściwie nie istniało. Tej długoletniej idylli groził koniec i Nixon bał się, że jeśli nie podejmie radykalnych działań, to za rok przegra kolejne wybory.
Podczas narady rej wodził sekretarz skarbu John Connally, który uważał, że przyczyną problemów gospodarki USA jest układ z Bretton Woods. Latem 1944 r. do Ameryki przyjechały delegacje 44 państw - oprócz powołania Międzynarodowego Funduszu Walutowego zdecydowano też, że podstawowym pieniądzem w międzynarodowym obrocie będzie dolar oparty na parytecie złota. Inne waluty zostały z nim związane, zaś dozwolone wahania kursu nie mogły przekraczać 1 proc.
W Bretton Woods zgodzono się na jeszcze jedną rzecz. „Dolar nie mógł być już wymieniany na złoto przez obywateli amerykańskich. Stany Zjednoczone dysponowały zaraz po wojnie ogromnymi zasobami złota (wartości ok. 25 mld dol.), więc dysponowały dużymi możliwościami budowania na ich podstawie piramidy dolarów” - tłumaczy w książce „Złoto, banki, ludzie - krótka historia pieniądza” Murray Rothbard. „Europa dysponowała prawnie zagwarantowaną możliwością wymiany dolarów na złoto po kursie 35 dol. za uncję. I w miarę jak dolar stawał się coraz bardziej przewartościowany względem twardych walut i złota, rządy europejskie coraz chętniej korzystały z tej możliwości” - dodaje. Przez ćwierć wieku amerykańskie zasoby złota skurczyły się z ponad 20 do 9 mld dol. W zamian do USA napływały ze Starego Kontynentu coraz większe olbrzymie ilości „eurodolarów”, co napędzało inflację. Jednocześnie Ameryka miała ujemny bilans handlowy z Europą. Na pytanie Richarda Nixona, co z tym fantem można zrobić, Connally oznajmił, iż należy zniszczyć Bretton Woods.
„Poleciłem sekretarzowi Connally’emu tymczasowe zawieszenie wymienialności dolara na złoto lub inne aktywa rezerwowe, z wyjątkiem kwot i warunków określonych jako leżące w interesie stabilności monetarnej i w najlepszym interesie Stanów Zjednoczonych” - oznajmił 15 sierpnia 1971 r. prezydent w telewizyjnym przemówieniu do narodu.
Nie dodał tylko, że swojej obietnicy - iż to rozwiązanie tymczasowe - nie zamierza spełnić.
Pechowy kryzys energetyczny
Tym, że prezydent zniszczył obowiązujący ład walutowy, mieszkańcy USA zbytnio się nie przejęli. „Wielu Amerykanów wyznawało pogląd, że standard złota był szatańskim pomysłem obcokrajowców” - pisze Peter Bernstein w „Historii złota. Dziejach obsesji”. Dużo bardziej obeszło ich to, że Nixon oznajmił, iż wydał dekret zamrażający w USA na 90 dni ceny i płace, co miało zdusić inflację.
Ale na światowych rynkach zapanował chaos, bo po raz pierwszy od połowy XIX w. kursy walut płynnie zmieniały się względem siebie. Jednocześnie brak powiązania ze złotem sprawił, że ich siły nabywcze spadały - zaś z kluczowych walut najszybciej dewaluował się dolar. To oraz obniżenie stóp procentowych przez Fed z 6 do 5 proc., czyli poniżej poziomu inflacji, miało przynieść upragnione przez Nixona ożywienie gospodarcze.
Przez cały 1972 r. wydawało się, że prezydent ma rację, co dało mu reelekcję. Jednak niedługo potem zaczęła się jego czarna seria. Nixona pogrążyła afera Watergate, zaś dobiła w październiku 1973 r. wojna Jom Kipur. Izrael zdołał odeprzeć atak państw arabskich dzięki dostawom sprzętu z USA, jednak w odwecie kraje OPEC zmniejszyły wydobycie ropy i całkowicie wstrzymały jej dostawy do USA. W krótkim czasie baryłka surowca zdrożała z 2,83 dol. do ponad 10 dol. Dla gospodarek Zachodu stanowiło to cios, zwiastujący nieuchronną recesję. Nagle zakłady przemysłowe w USA skracały tydzień pracy bądź wstrzymywały produkcję.
Jednak naftowe embargo nie rzuciło Ameryki na kolana. Po dymisji Nixona urząd przejął dotychczasowy wiceprezydent Gerald Ford, który serią gróźb zmusił kraje arabskie do zniesienie zakazu. Koniec pierwszego kryzysu naftowego nie przyniósł jednak znaczących spadków cen surowców energetycznych. Ropa pozostała średnio cztery razy droższa niż przed wojną Jom Kipur, radykalnie zdrożał też węgiel - z 7 dol. za tonę w 1971 r. do 19 dol. cztery lata później. Droga energia przyniosła Ameryce wzrost bezrobocia nienotowany od czasów Wielkiego Kryzysu - przekroczyło ono 8,5 proc., przy jednoczesnym spadku cen produktów oraz wzroście inflacji. W dziejach światowej ekonomii zaczynał się zupełnie nowy rozdział - okres stagflacji.
Suma amerykańskich zdziwień
Zjawisko stagflacji wprawiło ekonomistów w konfuzję. Wcześniej, w razie recesji, zgodnie z radami Johna M. Keynesa, pobudzano gospodarkę, drukując pieniądz. Teraz to działanie przestało przynosić efekt - zastój gospodarczy trwał, rosły inflacja oraz bezrobocie. Toczono liczne spory, dlaczego tak się dzieje. Zdaniem keynesistów winę ponosiły wysokie ceny paliw, energii oraz surowców. Pogląd ten ostro atakowali neoliberałowie. „Stagflacja zawsze i wszędzie jest zjawiskiem keynesistowskim” - twierdził Milton Friedman.
Pewne jest to, że poczynania Nixona oraz kryzys naftowy zafundowały światowej gospodarce ogromne zawirowania. Początkowo najmocniej były one odczuwalne w USA. Urzędowanie prezydenta Geralda Forda upływało pod znakiem rosnącej inflacji, która przekroczyła 11 proc. Zaalarmowany tym Fed podniósł stopy procentowe do 12 proc., ale nie przyniosło to zatrzymania trendu. Za to drogie kredyty dusiły wzrost gospodarczy. Marzący o wygraniu wyborów Ford 8 października 1974 r. wygłosił w Kongresie płomienną mowę, nazywając inflację „wrogiem publicznym numer jeden”. Jednocześnie zaapelował do wszystkich Amerykanów o wspólną walkę z nią pod kierunkiem Krajowej Komisji ds. Inflacji. Na początek prezydent zażądał od obywateli ograniczenia żądań płacowych i wydatków, żeby nie nakręcali wzrostu cen. Swoje wystąpienie okrasił hasłem: „Whip Inflation Now” („Pokonaj/wychłoszcz inflację teraz”). Jednocześnie sztab wyborczy prezydenta i republikanie zaczęli dystrybuować znaczki ze skrótem WIN (Zwycięstwo). Ich noszenie stało się wyrazem poparcia obywatelskiej akcji.
Ale zamiast zjednoczenia narodu Fordowi udało się wywołać jedynie powszechne rozbawienie. Prezydenckie hasło królowało w żartach i programach satyrycznych, zaś znak WIN zaczęto umieszczać na koszulkach, otwieraczach do butelek, gadżetach. Ośmieszony Ford został w 1976 r. pokonany przez demokratę Jimmy’ego Cartera. Ale i on okazał się bezradny wobec stagflacji, choć porzucił strategię namawiania obywateli do wyrzeczeń na rzecz cięcia wydatków budżetowych oraz prób obniżania podatków. Te działania również nie przełamały recesji, a roczna stopa inflacji w USA przekroczyła w 1980 r. rekordowe 14 proc. Równocześnie Fed musiał podnieść stopy procentowe do prawie 20 proc. Towarzyszyło temu niezmiennie wysokie bezrobocie.
Zaraza się rozprzestrzenia
Epidemia stagflacji szybko przeniosła się z USA na Stary Kontynent. Przed wybuchem kryzysu naftowego zachodnioeuropejska gospodarka gnała do przodu. Roczny wzrost PKB Francji i Wielkiej Brytanii wynosił ok. 6,5 proc. RFN mogło się pochwalić 5-proc. przyrostem, zaś gospodarka włoska rosła o ponad 7 proc. I nagle doszło do zderzenia ze ścianą. Najboleśniej szok odczuła Wielka Brytania, w której w 1974 r. PKB spadł o 2,5 proc., zaś bezrobocie przekroczyło 14 proc. „Rok 1974 był punktem zwrotnym, w którym ujrzano upadek starych potęg, sojuszy i filozofii oraz narodziny nowych” - podsumowywał 6 stycznia 1975 r. brytyjski „The Times”.
Wprawdzie kryzys naftowy się skończył, ale w mediach zaroiło się od niepokojących prognoz. „Elementy paniki i lęku były widoczne wszędzie. Na przykład doszło do poważnego kryzysu w systemie instytucji finansowych. Bank Anglii był zmuszony udzielić im znaczącego wsparcia w obawie przed dalszym osłabieniem zaufania publicznego do banków. W tej sytuacji nie było trudno uwierzyć w fundamentalny kryzys kapitalizmu” - podkreśla Keith Robbins w „Zmierzchu wielkiego mocarstwa”.
Kłopotom sektora finansowego towarzyszyły problemy branży przemysłowej oraz wydobywczej. Chcąc je przezwyciężyć, premier Harold Wilson powołał w 1975 r. Krajową Radę Przedsiębiorczości, wyposażoną w osobny budżet. Przekazywane do niej środki służyć miały wspieraniu brytyjskich przedsiębiorstw, a gdy dotykały je większe problemy, także skupowaniu ich akcji na giełdzie. „Mówiono o przemysłowej demokracji, choć nie było wiadomo, co dokładnie ten zwrot miał oznaczać. Niektórzy uważali, że Krajowa Rada Przedsiębiorczości stanowiła jedyną szansę odwrócenia upadku Wielkiej Brytanii” - pisze Robbins.
Jednak mijały kolejne lata, a recesja trwała. Jedyne, czego przybywało, to strajków i protestów. Wówczas okazywało się, że najwięcej potrafiły dla siebie wyszarpać te grupy, które zrzeszyły się związki. „Paradoksy spotykało się na każdym kroku. Zdominowana przez lewicę egzekutywa ASLEF (Związek Towarzystw Maszynistów i Strażaków - red.) walczyła długo i skutecznie o wzrost płac maszynistów w stosunku do pozostałych kolejarzy oraz przeciwko wchłonięciu go przez Krajowy Związek Kolejarzy” - wylicza Robbins.
Taka sytuacja prowadziła do eskalacji konfliktów społecznych. To przynosiło jedynie coraz więcej strajków, a nowy premier James Callaghan był jedynie bezradnym statystą. Chcąc to zmienić, pod koniec 1978 r. postanowił zdecydowanymi działaniami przełamać stagflację. Pomimo oporu w Partii Pracy, której pozostawał liderem, narzucił w sektorze publicznym zakaz podwyżek większych niż 5 proc. w ciągu roku. Nie spotkało się to ze zrozumieniem central związkowych i wznieciło strajk generalny. Pierwszy rozpoczął protest związek zawodowy liverpoolskich grabarzy. Wkrótce dołączyło do niego ok. 13 mln związkowców, paraliżując cały kraj. „Teraz jest zima naszego niezadowolenia” - tymi słowami, będącymi cytatem z „Ryszarda III”, rozpoczął artykuł wstępny redaktor naczelny „The Sun” sir Albert Lamb.
Opis stanu kraju, prowadzony w tonie dramatu Williama Szekspira, nadał fali protestów oficjalną nazwę. „Zima niezadowolenia” (Winter of Discontent) przeciągnęła się do późnej wiosny. „W ponurej scenerii stert śmieci zalegających ulice i pikiet zawracających karetki sprzed szpitali pojawił się opalony premier, powracający ze spotkania z prezydentem Carterem na Gwadelupie, aby oświadczyć, że inne narody świata nie podzielają poglądu, jakoby Wielka Brytania pogrążała się w chaosie” - opisuje Keith Robbins. Dni rządów Partii Pracy w Zjednoczonym Królestwie wiosną 1979 r. były już policzone.
Uboczne skutki inflacji
Koniec lat 70. przyniósł drugi kryzys naftowy, wywołany przez rewolucję w Iranie. Tym razem nie obyło się bez radykalnych zmian politycznych. W USA wybory wygrał Ronald Reagan, a w Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher - dla tych państw oznaczało to początek neoliberalnej rewolucji. Zarówno „reaganomika”, jak i „thatcheryzm” sprowadzały się do prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw, obniżki podatków, likwidacji nadmiernych regulacji i przetrącenia karku związkom zawodowym. Wielki nacisk położono też na zduszenie inflacji, co nadspodziewanie szybko się udało.
Zupełnie inną drogą poszła Francja, w której kryzys niewiele mniej bolesny niż w Wielkiej Brytanii, przyniósł w 1981 r. wyborczą porażkę urzędującego prezydenta Valéry’ego Giscarda d’Estainga. Umiarkowanego prawicowca pokonał François Mitterrand. Na początku pierwszej kadencji, jak na socjalistę przystało, rozpoczął akcję nacjonalizacji koncernów. Zarządzał nią, nominowany przez prezydenta, premier Pierre Mauroy, który był jeszcze gorętszym socjalistą. Na pierwszym posiedzeniu gabinetu, gdy wyliczył członkom rządu, jakie firmy zamierza nacjonalizować, ci ostrzegali, że spotka się to z wielkim oporem. „Powinniśmy pójść szarżą, szybko. Tak się robi wielkie reformy” - odparł Mauroy.
W ciągu kilku tygodni państwo francuskie przejęło za odszkodowaniem m.in Paribas i 36 innych banków, koncern telekomunikacyjny Compagnie Générale d’Électricité (Alcatel), koncern elektrotechniczny Thomson-Brandt i budowlano-przemysłowy Saint-Gobain i koncern chemiczno-farmaceutyczny Rhône-Poulenc. Wielka firma lotnicza Marcela Dassaulta ostała się w rękach właściciela jedynie dlatego, że ten przyjaźnił się z Mitterrandem i wykpił od nacjonalizacji, proponując dobrowolne oddanie francuskiemu państwu 26 proc. udziałów. I to za darmo.
Jednak pójście Francji pod prąd liberalnym trendom gospodarczym nie okazało się największym z zaskoczeń wygenerowanych przez stagflację. Jedną z najbardziej spodziewanych rzeczy było to, że kraje arabskie przejmą kontrolę nad kluczowymi sektorami gospodarczymi Europy Zachodniej. Znękane recesją firmy wprost prosiły o wykupienie ich przez zamożnego inwestora. Tymczasem za sprawą wzrostu cen ropy na Bliski Wschód powędrowało 300 mld dol., zjadanych przez inflację. Wbrew czarnym scenariuszom, arabskich szejków nie zainteresował przemysł, lecz lokaty bankowe, papiery wartościowe, nieruchomości oraz wszystko, co kojarzyło się z luksusem. Pod koniec lat 70. w zachodnich bankach zdeponowano ok. 200 mld „petrodolarów”. Resztę szejkowie wydali na samochody, telewizory, zegarki czy biżuterię. „Ludzie biegają w kółko, spodziewając się końca świata, tymczasem pieniądze w żaden sposób nie mogą wydostać się poza ten układ. To układ zamknięty” - podsumował ten stan rzeczy prezes korporacji bankowej Citigroup Walter Wriston. Największą nadwyżkę w wymianie handlowej z krajami naftowymi odnotowały wówczas RFN i Japonia. Co ciekawe, to gospodarki tych państw najszybciej poradziły sobie ze stagflacją.
Lista ofiar
Gdy w USA i Europie Zachodniej okres stagflacji dobiegał końca, okazało się, że największymi ofiarami wcale nie są kraje, które doświadczyły tego zjawiska. O wiele boleśniejsze skutki przyniosło ono państwom rozwijającym się. Było ich ponad 160 i wszystkie z racji ubóstwa potrzebowały kredytów, by sfinansować swój rozwój. Na samym początku lat 70. zachodnie banki i państwa udzielały ich hojnie i na bardzo niski procent. Ale wraz ze wzrostem inflacji rosło oprocentowanie pożyczek, przekraczając nawet 20 proc. w skali roku. „W efekcie, w porównaniu z początkiem lat 70. ubiegłego wieku, ogólny dług krajów rozwijających się był w 1975 r. prawie trzy razy większy, natomiast w 1980 r. - aż 10 razy większy” - opisują Renata Knap i Halina Nakonieczna-Kisiel w opracowaniu „Przekształcenia w zadłużeniu zagranicznym krajów rozwijających się”. Przy czym wzrost długo następował nie za sprawą nowych kredytów, lecz odsetek.
Dla biedniejszych państw oznaczało to nieuchronnie nadciągający krach. Po całej ich serii nastąpił światowy kryzys zadłużeniowy. „Zapoczątkowany został ogłoszeniem w połowie 1982 r. niewypłacalności przez Meksyk, a potem przez inne kraje, głównie Ameryki Łacińskiej, Afryki, Azji i Europy Wschodniej. W sumie w latach 80. XX w. płatności rat i odsetek zawiesiło 55 krajów, czyli 27 proc. zadłużonych krajów rozwijających się ogółem” - wyliczają Knap i Nakonieczna-Kisiel. Zdarzeniom tym towarzyszyła seria lokalnych przewrotów wojskowych, wojen, rewolucji, klęsk głodu.
Do grona ofiar okresu stagflacji dołączyła też gierkowska Polska. Trwające od 1974 r. podnoszenie stóp procentowych na Zachodzie sprawiło, że już w połowie dekady zaledwie 8 mld dol. zadłużenia okazało się ogromnym obciążeniem dla PRL. Zwłaszcza że pomimo inwestycji w nowe linie produkcyjne, wydobycie węgla i przemysł ciężki nie udawało się na tyle zwiększyć eksportu do krajów zachodnich, by pozyskać dość dewiz na bieżącą obsługę zadłużenia. Jedyne, co pozostawało, to rolownie długu z drogiego na jeszcze droższy, by zyskać na czasie. „Wiem, że zaciągamy kredyty z dnia na dzień i to bardzo wysoko oprocentowane. Są takie dni, kiedy musimy spłacić 120 mln dol.” - notował w dzienniku pod datą 2 lutego 1979 r. Mieczysław F. Rakowski.
Ówczesny członek KC nie miał wątpliwości, iż zbliża się katastrofa. Wszystkie działania ekipy Gierka, mające jej zapobiec, zakończyły się fiaskiem. Zamiast nadwyżki odnotowywano w handlu zagranicznym deficyt w wysokości ponad 1 mld dol. rocznie. Nie udało się znacząco zredukować wydatków, a jednocześnie nie dokańczano wielkich inwestycji sfinansowanych z kredytów. Zaś konsumenci w krajach dewizowych nie kupowali gremialnie polskich towarów. To zwiastowało brak dalszych środków na obsługę długu. Ten za sprawą stóp procentowych szybko rósł. Gdy latem 1980 r. przekroczył 20 mld dol., Polskę sparaliżowała niemająca precedensu fala strajków. Rodząca się wówczas Solidarność, podobnie jak wiele innych zaskakujących zdarzeń na świecie, również była dzieckiem stagflacji. ©℗
Broszura z 1974 r. zachwalająca akcję „Whip Inflation Now” / Materiały prasowe