Stopniowa presja na wzrost wynagrodzeń będzie w nadchodzących miesiącach coraz ważniejszym czynnikiem podnoszącym ceny towarów i usług - uważa Jakub Borowski, główny ekonomista Credit Agricole Bank Polska.

Kiedy zobaczymy szczyt inflacji i na jakim on będzie poziomie?
Z naszych aktualnych prognoz wynika, że to będzie styczeń przyszłego roku z tempem wzrostu na poziomie 7,2 proc.
Co później będzie się działo z cenami?
Dynamika cen będzie się stopniowo obniżała. Będzie to związane przede wszystkim z wygasaniem wpływu wyższych cen ropy naftowej i paliw. Ich roczne tempo wzrostu będzie się stopniowo obniżać. Oczywiście przy założeniu, że nie zobaczymy kolejnych szoków, jak w tym roku. Inflacja bazowa, czyli po wyłączeniu cen żywności i energii, zacznie nam się obniżać mniej więcej od marca, ale do końca przyszłego roku pozostanie powyżej górnej granicy odchyleń od celu inflacyjnego Rady Polityki Pieniężnej, czyli 3,5 proc. W IV kw. przyszłego roku do obniżenia inflacji przyczyni się również spadek tempa wzrostu cen gazu, związany z efektem wysokiej tegorocznej bazy. Podobnie będzie z cenami żywności. Szczyt dynamiki cen żywności przewidujemy na luty, a później stopniowe zejście z dynamiką i stabilizację wzrostu na poziomie ok. 4 proc.
To oznacza, że inflację podbijają nam głównie czynniki podażowe.
Tak, bo wysokie ceny nośników energii przenoszą się na wiele składowych koszyka inflacyjnego. Nawet w inflacji bazowej jest przecież energia, bo jej ceny wpływają na koszt świadczenia wielu usług. Przebieg procesów inflacyjnych, który prognozujemy, oczywiście zawiera w sobie też już reakcję polityki pieniężnej. Podwyżka stóp procentowych o 0,4 pkt proc., której RPP dokonała w październiku, jest właściwie bez znaczenia. Teraz jest pytanie, ile tych podwyżek będzie. Nawet jeśli główna stopa procentowa NBP wzrośnie w najbliższych miesiącach do 1 proc., czyli jeszcze o 0,5 pkt proc., to będzie to niewielkie zaostrzenie polityki monetarnej, które nie wpłynie istotnie na procesy cenowe w horyzoncie kilku kwartałów.
Kurs złotego nie sprzyja obniżeniu inflacji, bo nasza waluta jest wciąż słaba, a oczekiwania na podwyżki stóp procentowych nie powodują jej umocnienia. Dlaczego?
Jeśli popatrzymy na kraje regionu, dla których kwestia kursowa jest jeszcze ważniejsza, bo są to gospodarki bardziej otwarte niż nasza, to widzimy w ostatnich kwartałach, że mimo wyraźnie silniejszego zaostrzenia polityki pieniężnej w tych krajach nie ma znaczącego umocnienia korony czeskiej czy węgierskiego forinta. W Polsce też nie mamy istotnej reakcji na ostatni ruch RPP i nawet gdyby pojawiły się kolejne, nieduże podwyżki stóp procentowych, to nie spodziewam się istotnego umocnienia złotego. Po pierwsze zmienia się globalne otoczenie i rosną oczekiwania na podwyżki stóp w Stanach Zjednoczonych, a po drugie inwestorzy chcą od nas większej premii za ryzyko. Ten element to efekt eskalującego sporu prawnego z Komisją Europejską, w którym jesteśmy, i jego konsekwencji, jaką jest opóźnienie napływu pieniędzy z Funduszu Odbudowy. To wpływa negatywnie na kurs złotego, bo odsuwa w czasie impuls popytowy dla naszej gospodarki. Żeby znacząco umocnić złotego, skala podwyżek stóp procentowych musiałaby być bardzo duża.
Czy w naszej inflacji widać efekty popytowe, czyli te, na które polityka pieniężna może oddziaływać?
Robimy sobie takie ćwiczenie, że liczymy własną miarę inflacji. Oczywiście patrzymy na główny wskaźnik publikowany przez GUS czy inflację bazową, ale też liczymy, jaka byłaby inflacja, gdyby najważniejsze wstrząsy podażowe zredukować do wzrostu cen o 2,5 proc., czyli tyle, ile wynosi cel inflacyjny banku centralnego. Przyjmujemy po prostu, że w przypadku pewnych składowych inflacji dynamika cen będzie zgodna z celem NBP. Chodzi tu o ceny napojów, gdzie mamy efekt tzw. podatku cukrowego, ceny śmieci podbijane przez decyzje administracyjne, ceny prądu, z którymi wiadomo, co się dzieje, i żywność. Dla tych kategorii przyjmujemy, że wzrost cen wynosi 2,5 proc. i z tego przeliczenia wychodzi nam inflacja we wrześniu na poziomie 3,4 proc.
Czyli istotnie niższa niż oficjalny wskaźnik na poziomie 5,9 proc.
Tak, ale jest to już dość wysoki poziom. Najwyższy od 2008 r., chociaż porównywanie historyczne ma ograniczony sens ze względu na to, że pewnych szoków podażowych, które mamy obecnie, nie obserwowaliśmy nigdy.
Jaki wniosek płynie z tego ćwiczenia inflacyjnego?
To pokazuje, że wpływ czynników podażowych na ogólną dynamikę cen konsumpcyjnych jest bardzo znaczący. Bo takie przeliczenie inflacji obniża ją aż o 2,5 pkt proc. Nadal jest ona jednak bardzo wysoka. W czerwcu tak liczony wskaźnik wynosił 2,6 proc., a we wrześniu mamy już 3,4 proc. O ile w czerwcu mogliśmy więc mieć poczucie, że inflację podbijają nam szoki podażowe, to w tej chwili nasza prosta symulacja pokazuje, że presja popytowa też narasta. Robiliśmy też inne ćwiczenie, aby policzyć efekty pandemiczne inflacji związane z otwieraniem, zamykaniem gospodarki, kosztami, jakie to niesie dla przedsiębiorców. Z naszych analiz wynika, że podbicie inflacji z powodu COVID-19 jest niewielkie i sprowadza się do 0,4 pkt proc. Więc trudno mówić o efekcie pandemicznym. Są oczywiście efekty wtórne, które trudno wyodrębnić, bo wzrost cen usług fryzjerskich wynika zarówno z wyższych cen prądu, jak i wzrostu płac, który z kolei związany jest w części z bardzo dobrą sytuacją na rynku pracy oraz dodatkową presją płacową będącą efektem spadku siły nabywczej wynagrodzeń. Skłaniamy się do tezy, że stopniowa presja na wzrost wynagrodzeń będzie w nadchodzących miesiącach coraz ważniejszym czynnikiem podnoszącym ceny towarów i usług.
Czyli będziemy mieli do czynienia już nie tylko z problemami podażowymi, które przekładają się na inflację, lecz także z efektami popytowymi?
Tak. Pamiętajmy również, że problemy podażowe, np. związane z brakiem procesorów, chipów czy innych komponentów, tak szybko nie ustąpią i ich wygasanie potrwa dość długo.
Dlaczego mamy zakładać, że znikną szoki związane choćby z cenami nośników energii? Zielona transformacja, wysokie ceny uprawnień do emisji CO₂, to wszystko będzie się przekładało jeszcze przez wiele lat na inflację.
O to nie ma sporu, uwzględniamy to w naszych prognozach. Nie mówię też o tym, że te wstrząsy będą wygasały. Nasza prognoza pokazuje, że w przyszłym roku inflacja wyniesie średnio 5,5 proc. W tym uwzględniamy założenie, że w styczniu dojdzie do podwyżki cen prądu o 15 proc. Na to polityka pieniężna nie powinna reagować, ale RPP musi sobie odpowiedzieć na pytanie o wtórne efekty wzrostu cen surowców energetycznych i żywnościowych. Zwiększona presja kosztowa i płacowa będzie przerzucana na ceny produktów finalnych, na które z kolei jest wysoki popyt, bo polityka pieniężna pozostaje luźna, a na horyzoncie widać już kolejne impulsy popytowe związane z Polskim Ładem i Krajowym Planem Odbudowy. Na to już moim zdaniem RPP musi reagować i kolejne podwyżki stóp procentowych są konieczne.
To doprowadzi jednak do obniżenia tempa wzrostu gospodarczego, a zakładamy, że nie jest to cel rządzących.
Już mamy sygnały pogorszenia koniunktury w strefie euro. Mamy wyraźne sygnały pogorszenia nastrojów konsumenckich w Polsce. W takiej sytuacji polityka pieniężna musi być prowadzona ostrożnie. Rośnie również rola komunikacji NBP z otoczeniem. Sygnał antyinflacyjny płynący z banku centralnego musi być wyraźny, silny i jednolity, aby został właściwie odczytany przez partnerów społecznych.
Może jednak ze względu na to, że ceny energii pozostaną wysokie, musimy też przywyknąć do tego, że inflacja będzie wyższa.
To kwestia kosztu, jaki jest akceptowalny dla banku centralnego. Inflację można sprowadzić w horyzoncie kilku kwartałów do celu NBP, czyli 2,5 proc. Przy akceptowalnym koszcie dałoby się ją sprowadzić do takiego poziomu w pierwszej połowie 2023 r.
Co to jest akceptowalny koszt?
To skala spowolnienia gospodarczego, którą wywołają podwyżki stóp procentowych mające na celu obniżenie inflacji. Podwyżka stóp procentowych o 1 pkt proc. daje nam obniżkę inflacji bazowej o ok. 0,5 pkt proc. Tyle że nie patrzymy tutaj na bieżącą dynamikę cen, ale tę, która będzie w pierwszej połowie 2023 r. Z naszych prognoz wynika, że inflacja będzie wówczas wynosiła ok. 3,5 proc. Gdyby więc RPP chciała ją jeszcze obniżyć w okolice celu, to musiałaby podnieść stopy o co najmniej 2 pkt proc., czyli główna stopa NBP musiałaby dość szybko wzrosnąć do 2,5 proc. Jeśli spór prawny pomiędzy Polską i UE nie zostałby rozwiązany szybko, przestrzeń dla umocnienia kursu złotego byłaby mniejsza i podwyżka stóp procentowych musiałaby być większa.
A jaki koszt byłby nieakceptowalny?
Gdybyśmy chcieli mieć inflację w celu w IV kwartale przyszłego roku, to trzeba by gwałtownie podnieść stopy o co najmniej 3 pkt proc. Tyle że widać, że nie taki cel przyświeca RPP, która choćby ze względu na szoki podażowe nie chce drastycznie zaostrzać polityki pieniężnej, a tym samym nadmiernie ograniczać aktywności gospodarczej.
Na ile nam grozi zatem spirala płacowo-cenowa, czyli presja na wzrost wynagrodzeń wywołana wysokimi dynamikami wzrostu cen?
Na razie w danych jej nie widać. Nie ma podstaw do stawiania tezy, że oczekiwania inflacyjne gospodarstw domowych odkotwiczyły nam się wyraźnie. Nie widać tego także w badaniach koniunktury prowadzonych wśród przedsiębiorców przez NBP. Firmy raportują wprawdzie wzrost presji płacowej, ale jeżeli popatrzymy na odsetek firm, w których oczekuje się znaczących podwyżek, to jest on wciąż niski i stabilny: na poziomie poniżej 5 proc. Oczywiście ta presja będzie narastała, ale abyśmy mieli do czynienia ze spiralą, to musiałyby wystąpić silne sprzężenia zwrotne, a tych się nie spodziewam. Jednak w sytuacji silnego popytu i braku istotnego zaostrzenia polityki pieniężnej to będzie element sprzyjający utrzymywaniu się presji inflacyjnej. ©℗