Nie od wczoraj Ministerstwo Finansów zmaga się z gorsetem, jakim jest limit państwowych wydatków. Ustala się go na podstawie matematycznego wzoru, zwanego regułą wydatkową, w którym uwzględnia się m.in. stan gospodarki, wielkość zadłużenia czy cel inflacyjny NBP. Choć w pandemii reguła jest zawieszona, to jest jasne, że bez zmiany w ustawie o finansach publicznych prędzej czy później w ten gorset znów się trzeba będzie wbić. MF robi więc, co może, żeby wiązanie gorsetu trwało długo (po to są prace nad tzw. klauzulą powrotu) i docelowo żeby nie był on tak ciasny (stąd propozycje, by z reguł wyłączać np. wydatki na zbrojenia).

Tak, można pójść na łatwiznę i powiedzieć, że MF i cały rząd kombinują, jak przed kolejnymi wyborami móc bezkarnie wydać kolejne miliardy na populistyczne obiecanki. Ale byłoby to zbyt duże uproszczenie, bo – po pierwsze – nawet przy działającej w pełni regule łatwo było ją ominąć, a – po drugie – zmiany w regule mają też spowodować jej uszczelnienie, gdyż wzór ma zacząć obowiązywać także w funduszach celowych. Do tej pory to one były furtką do jej obchodzenia.
Może warto więc przyjąć za dobrą monetę argument MF, że reguła jest instrumentem z innego świata. I dziś, zamiast pomagać, szkodzi. Owszem, w czasach, gdy powszechną doktryną walki z kryzysem było tzw. austerity, szukanie oszczędności w budżecie, by nie spowodować nadmiernej nierównowagi w finansach publicznych, reguła była bardzo potrzebna. Stabilizowała finanse, przez co uwiarygadniała rząd w oczach inwestorów kupujących obligacje i międzynarodowych instytucji finansowych udzielających kredytów. To dzięki regule weszliśmy w kryzys pandemiczny z małym deficytem i stosunkowo niewielkim długiem publicznym. Dziś rząd może się chwalić, że inni mają te deficyty większe przy znacznie większym zadłużeniu.
Czasy budżetowego zaciskania pasa minęły i dziś na ekonomicznym salonach dominuje podejście przećwiczone w czasie pandemii. Rządy zdecydowały się na gigantyczne emisje własnych walut poprzez zwiększenie długów, a świat się nie zawalił. Nie ma paniki rynkowej, kryzys zadłużenia nie występuje, nie słychać też, by kraje z wysokim długiem miały ogłaszać bankructwo. Skoro tak, to utrzymywanie sztucznych granic dla zadłużenia tylko nam szkodzi, bo blokuje wzrost wydatków na inwestycje publiczne. Czy, szerzej, odbudowę gospodarki po pandemii.
Ale czy owe „głębokie zmiany” mają oznaczać, że pora już wyrzucić regułę wydatkową na śmietnik? Z tym ostrożnie, bo ten pandemiczny układ jest dość kruchy. Warto spróbować odpowiedzieć na pytanie, dlaczego jest tak, że rentowność dziesięcioletnich obligacji włoskich czy greckich nie przekracza 1 proc., choć Włosi spodziewają się wzrostu długu do niemal 160 proc. PKB w tym roku, a Grecy swój wyliczają na ponad 200 proc. PKB. To nie jest normalne, a dziś wynika z niepisanej umowy, zgodnie z którą rządy bezkarnie zalewają gospodarki wielkimi sumami pomocy publicznej, emitując obligacje na niespotykaną skalę, a banki centralne te obligacje skupują, by nie doprowadzić do gwałtownych spadków ich ceny. Tak, by nikt na tym nie stracił, a obrót papierami zachował płynność mimo dużej podaży. Banki centralne są więc gwarantem stabilności układu: rządy mają pieniądze, a interes inwestorów też jest zabezpieczony. Cel, którym było uniknięcie gospodarczego załamania w czasie pandemicznego kryzysu i szybkie odbicie zaraz po nim, też wydaje się być w zasięgu, co dodatkowo zwiększa szanse na godziwy zarobek na innych aktywach (choćby na surowcach) i jest powodem rynkowego przyzwolenia na to wszystko. Tak długo, jak ten układ będzie działał, jakiekolwiek reguły fiskalne, ograniczające wydatki publiczne czy nakładające limity na dług, nie będą potrzebne. Ale sęk w tym, że ten układ nie będzie działał wiecznie. Chyba że banki centralne porzucą swój kompas, jakim kierują się przy prowadzeniu polityki pieniężnej, czyli tzw. cel inflacyjny. Każdy z banków na świecie tak powinien prowadzić politykę, by uzyskać ustalony przez siebie poziom inflacji. I niemal każdy ustalił taki cel.
Po co im to? Jak dotąd było to najlepsze narzędzie do budowania wiarygodności banków centralnych, a ta jest kluczowa dla skuteczności ich działań. Jeśli bank jest wiarygodny w tym, co robi i mówi, to czasem nie musi dokonywać żadnych zmian stóp, by inflacja oscylowała wokół ustalonego przez niego celu. Jednak teraz wygląda na to, że ultrałagodna polityka pieniężna w połączeniu z mocnym poluzowaniem fiskalnym będzie miała skutek uboczny w postaci przyspieszenia wzrostu cen. I banki centralne prędzej czy później staną przed dylematem: odpuścić wzrost inflacji, utrzymując łagodny kurs, czy w końcu zacząć normalizować politykę monetarną. Odpuszczenie inflacji to ryzyko utraty wiarygodności ze wszystkimi skutkami dla skuteczności polityki pieniężnej w przyszłości. Normalizacja to odejście od skupu rządowych obligacji, a w przyszłości również podwyżki stóp. Co oznacza, że prędzej czy później nastąpi koniec pandemicznego układu. Rządy nie będą mogły już zadłużać się w nieskończoność, bo rynek może zacząć wystawiać za to rachunek w postaci wyższych rentowności papierów. Co oznacza wzrost kosztów obsługi długu. Dlatego na zupełne zrywanie z regułami fiskalnymi jest jeszcze za wcześniej. Choć zapewne nie będą to już tylko bezduszne matematyczne wzory z czasów przedpandemicznych.