Inwestorzy jednak wierzą w stałość tej reguły i pozbywają się obligacji, bo zakładają, że na podwyższoną inflację banki centralne odpowiedzą zgodnie z podręcznikowym standardem: zaostrzą swoją politykę i czasy zerowych stóp procentowych się skończą. To dlatego już teraz rentowność 10-letnich obligacji amerykańskiego rządu oscyluje wokół 1,5 proc., choć według wcześniejszych prognoz miała dotrzeć do tego poziomu dopiero pod koniec roku. Z tego samego powodu od początku lutego potaniały polskie skarbowe dziesięciolatki. Bo choć wypowiedzi większości członków Rady Polityki Pieniężnej i prezesa Narodowego Banku Polskiego wskazują, że nasze stopy procentowe będą stabilne co najmniej do końca tego roku, to jednak w wycenach niektórych instrumentów pochodnych widać oczekiwania podwyżek. A paliwem do nakręcania takich oczekiwań są bieżące dane o inflacji (w styczniu wzrosła ona zaskakująco do 2,7 proc. rok do roku, a miesięczny wzrost cen był największy od dwóch dekad) i inne sygnały, jak choćby ten z poniedziałkowych wyników badania PMI w polskim przemyśle. Chodzi o mocny wzrost kosztów produkcji w lutym, najszybszy od dziesięciu lat. Jak podaje IHS Markit, który robi te badania, producenci przenieśli wyższe koszty na klientów, w rezultacie ceny wyrobów gotowych zwiększyły się w najszybszym tempie od maja 2004 r. I był to drugi najwyższy wynik w historii badań. Inwestorzy wychodzą więc z założenia, że polski bank centralny poważnie potraktuje swoje konstytucyjne i ustawowe zadanie i będzie się starał nie dopuścić do nadmiernego wzrostu cen. A może to zrobić, jedynie zaostrzając kurs w swojej polityce.
W tle tych obaw trzeba jednak przypomnieć, że w sprawie naszej inflacji nie wszystko jest takie oczywiste. Po pierwsze, jej styczniowy wzrost w niemałej części może wynikać z podniesienia cen administrowanych. Chodzi o stawki za wywóz śmieci, rosnące z roku na roku w oszałamiającym tempie na podstawie samorządowych decyzji, i opłaty za prąd, które zależą w dużym stopniu m.in. od postanowień URE. Mało ma to wspólnego z rosnącym popytem, który trzeba by było chłodzić podwyżkami stóp procentowych. Po drugie, nadal aktualne są dylematy związane z samym mierzeniem inflacji. Styczniowy odczyt został zrobiony jeszcze na bazie koszyka cen z 2020 r., a ten z kolei zbudowano na podstawie struktury wydatków gospodarstw domowych w 2019 r., czyli w czasach przedpandemicznych. COVID-19 zmienił konsumenckie zwyczaje, zapewne przesunął część wydatków z usług na towary, ale też popyt na niektóre dobra wyraźnie spadł, a na inne wzrósł. Mówiąc inaczej, w całym 2020 r. oraz na potrzeby pierwszego odczytu inflacji za styczeń 2021 r. GUS mierzył wzrost cen, opierając się na nieaktualnej strukturze konsumpcji. Wynika to z metodologii, jaką stosuje – zawsze koszyk inflacyjny to echo wydatków konsumentów z poprzedniego roku. Ale tym razem ta metodologia mogła okazać się pułapką, bo zapewne zbyt dużą wagę miały np. ceny usług hotelarskich i gastronomicznych oraz paliw. Pomińmy już fakt, że kilkukrotnie zapewne trzeba je było szacować, bo trudno pytać o to, ile kosztowały usługi, gdy ich sprzedaż jest niemożliwa przez lockdown. Z tego punktu widzenia ciekawym ćwiczeniem byłoby przeliczenie inflacji z 2020 r. według nowego, „pandemicznego” koszyka cen, który GUS opublikuje w połowie marca. Nowy koszyk powstanie na bazie struktury wydatków gospodarstw domowych z 2020 r. Można się domyślać, że w nim ceny noclegów w hotelach i restauracyjnych dań będą ważyć mniej, nieco więcej zaś wydatki na żywność, bo jej sprzedaż nie była ograniczana w czasie pandemii, w odróżnieniu np. od tzw. dóbr trwałego użytku.
Czy to znaczy, że od momentu opublikowania nowych wag dla inflacji jej wskaźnik będzie bardziej odpowiadał temu, co się faktycznie dzieje z cenami? Na pewno przez kilka następnych miesięcy. Ale gdyby miał się spełnić optymistyczny scenariusz, w którym akcja szczepień przyspiesza, pandemia się cofa, akonsumpcja wraca na stare tory – będziemy mieli powtórkę zpoprzedniego roku. Znów koszyk będzie nieco odklejony od faktycznej struktury wydatków, amiernik inflacji zaburzony.