Dwa tygodnie temu prof. Andrzej Szahaj wyraził potrzebę silniejszej kontroli państwa nad kapitalizmem wraz z jego rynkami („Nieracjonalność racjonalności rynkowej”). Widziałby kapitalizm w jego bardziej ludzkim wydaniu, takim jakim był w Europie po II wojnie, a najlepiej w wersji nordyckiej.
Zgodnie z prawdą wskazał, że kapitalizm nie dba o dalszą przyszłość. Ale założył bez najmniejszej próby dowodu, że państwo myśli na długą metę i jest racjonalniejsze od rynków. I przede wszystkim w tych właśnie dwóch ostatnich punktach nie ma zgody.
Nie ma nic dziwnego, że systemy tworzone przez człowieka nie są racjonalne, bo nieracjonalny w swych zachowaniach jest sam człowiek. Ponieważ zwierzę z nas nie w pełni sapiens, to cele nasze rzadko są obiektywnie dobre, a już prawie nigdy szczytne. Wielu było takich, którzy chcieli to naprawić, żeby było wreszcie, jak trzeba – racjonalnie, sprawiedliwie i po równo. Ale człowiek jest krnąbrny i gdy wybuchały rewolucje, padały stare i powstawały nowe reżimy ze świetlaną przyszłością na sztandarach – stawał dęba, czegoś się jednak przy okazji ucząc.
Wskutek pobierania nauk do utrwalonych od tysięcy lat obronno-policyjnych funkcji państwa sto lat temu z okładem dodano funkcję edukacyjną oraz dwie coraz powszechniejsze: emerytalno-rentową i zdrowotną. Słusznie. Edukacja służy przełamywaniu naszej nieracjonalności. Jako osobnicy dorzeczni na opak nie chcemy myśleć za młodu o starości i opłacaniu jej kosztów, a za zdrowie oddalibyśmy wszystko, nawet słuszną niechęć do państwa i jego instytucji.
Bolą ludzi Zachodu nierówności, ale to nieracjonalny kapitalizm wyrwał parę miliardów ludzi Południa z nędzy i upodlenia. Nadal nie cieszą się dostatkiem, ale mają się znacznie lepiej niż parę dekad temu. Ucierpiały dziesiątki milionów na Zachodzie, ale może to sprawiedliwość dziejowa, która nie wybiera ofiar racjonalnie, ale jak popadnie.
Nie wiem, jaki poziom nierówności jest zły, a jaki akceptowalny. Wiem za to, że systemy dążące do równości prowadzą do opresji. Równość zadekretowana jest zła, bo nienaturalna. Istnieją dobra rzadkie, których pożąda niemal każdy, i nie da się lub głupio jest dzielić je po szczypcie dla każdego. Do pełniejszej równości trzeba dojrzeć, a jako ludzkość jesteśmy pod tym względem ciągle w wieku niemowlęcym. Obawiam się, że nie wyrośniemy z niego nigdy, bo taka już natura świata zwierząt, że opiera się na hierarchii. Nic nie popycha rozwoju skuteczniej niż chęć posiadania, a chcemy się rozwijać coraz szybciej. Więc w dzisiejszym stanie umysłów nierówności są nie do wyrugowania. Bogaczom na nic oczywiście zdają się pałace z tuzinami sypialni, nie sypiają w nich po kolei, codziennie w innej. Chodzi wyłącznie o tuczenie ego. Swoje ego wypasa jednak każdy, bez względu na stan konta.
Myślący liberał i neoliberał nie ma nic przeciwko wspomaganiu osób z najniższych szczebli drabiny dochodowej. Wolałby jednak powierzać zadania z tym związane nie państwu, lecz samorządom. Państwa są jak Prusy, samorządy jak kiedyś niemieckie księstwa, hrabstwa i biskupstwa. Wybieralne organy samorządowe są w stanie tworzyć sprawniejsze i wiarygodniejsze instytucje, bo są bliżej ludzi i ich potrzeb. Samorządy to setki i tysiące pomysłów, a nie jeden schemat przywieziony ze stolicy. Po pewnym czasie z tysięcy rozwiązań wymyślonych w terenie ostaną się najlepsze. Takie podejście kosztuje, ale z pewnością nie więcej niż dyrygowanie wszystkim z jednego miejsca. Nie wszystko da się wyleczyć aspiryną.
Nie twierdzę, że w kontekście nierówności Andrzej Szahaj widzi każdego z nas w takim samym domku z dykty i z taką samą meblościanką w pokoju. Nie ma w jego wywodzie demagogii, są konstatacje bardzo wyważone i najczęściej trafne. Jednak co komu po recepcie – więcej państwa? Ale w jakich dawkach? Nie dodał nic o skutkach ubocznych, być może bardzo groźnych. Rozumiem, że w desperacji chce ratować życie, pal licho, że zgorzeje noga. Nie bierze pod uwagę, że może jeszcze nie czas na kuracje groźniejsze zapewne od choroby.
Król Słońce mówił, że to on jest państwem, choć są historycy twierdzący, że ten cytat to blaga. Dziś wszyscyśmy Ludwikami. W demokracjach „państwo to my”, zbiór osobników nie za bardzo sapiens.
To prawda, że dużo jest osób twierdzących, że państwa trzeba więcej w każdym przejawie naszego znoju. Protestujemy jednocześnie gwałtownie, i słusznie, gdy to samo państwo chce gromadzić szczegółową wiedzę o nas. Więcej państwa chce też większość polityków. Dla dobra ogółu, rzecz jasna. Wierzymy w tę państwową dobroć, jak ta żaba, która żądłem dostała od skorpiona, gdy przenosił ją na drugi brzeg rzeki. Państwo to polityka, a polityka to gra interesów i batalia o jak najdłuższe przetrwanie u władzy. Profesor Szahaj udaje, że wierzy, że politycy grają w brydża sportowego, choć to poker na jedną talię na stole i ile się tylko da w rękawach.
Gdy nawołują „więcej państwa!”, to bez ustanku próbują nam wmówić, że największym naszym marzeniem jest być rządzonymi przez wielką osobistość. Tak, pewnie przez Xi Jinpinga, Recepa Erdoğana, Jaira Bolsonaro, Alaksandra Łukaszenkę, Viktor Orbán, klan ajatollahów… Nie, odpowiedzą, nie o tych chodzi, tylko o tych naszych, z gruntu dobrych, rozumnych i uczciwych. Zdarzają się naturalnie tacy, głównie w panegirykach historycznych, ale niech tam.
Czy chcemy tego, czy nie, nie trafia do polityki sort najlepszy. Tak samo jest z urzędnikami państwa. Nie wszędzie podrzędna jakość kadr jest regułą, we Francji, w Niemczech, Ameryce, Japonii i jeszcze kilkunastu innych krajach jest lepiej, ale w prawie 200 innych jest źle i gorzej. Kapitalizm ma mnóstwo wad małych, sporo dużych i kilka wielkich. Niezaprzeczalną jego zaletą jest natomiast niesamowita skuteczność w kadrowym odsiewaniu plew i wyłuskiwaniu z nich cacuszek. Państwo jako instytucja pod tym względem leży. Jest w stanie wyszkolić jedynie posłusznych wykonawców. Nie jestem w stanie pojąć, jak można nawoływać do silniejszego państwa, gdy cierpi ono od dekad na chroniczną kadrową zapaść. Nie czytają już Lenina i Stalina? Nie wiedzą, że o wszystkim decydują kadry?
Andrzej Szahaj uważa, że jest tylko jeden kandydat zdolny wymusić na obecnym rynku inną, czytaj lepszą, racjonalność, albo wręcz wyrugować tę rynkową i wstawić na jej miejsce inną, czytaj – doskonalszą. Jest w jego opinii tylko jeden taki kandydat – państwo. Oponuję, choć zgadzam się z diagnozą, że kapitalizm jest niedoskonały, i to bardzo. Przepraszam za śmiałe pytanie: a cóż stworzonego przez człowieka jest doskonałe?
Reagujemy i działamy niesłychanie szybko. Stąd te miliony tragedii, tysiące katastrof i setki hekatomb w historii ludzkości. Myśl swoją rozwijamy za to bardzo wolno, więc w bardzo wielu dziedzinach nie odskoczyliśmy zbyt daleko od starożytnych Greków, Rzymian, Hindusów i Chińczyków.
Nie przyspieszajmy procesów, bo zemszczą się, aż nam w pięty pójdzie. Uwierzmy, że nie tak łatwo mieć misia nie na swoje możliwości. Zmian na dobre nie ma, bo tak naprawdę ich nie chcemy. Jeśli dojdziemy jako społeczeństwa do wniosku, że czas coś zmienić, i uzgodnimy, jak te zmiany przeprowadzić, to poradzimy sobie z tym bez wielkiego państwa z marzeń profesora.
Nic nie jest dane raz na zawsze, ale w dającej się przewidzieć przyszłości państwo nie odejdzie w niebyt. Przyznać trzeba, że istotnie nie ma czym zastąpić tego bardzo niedoskonałego tworu w pewnych jego funkcjach, więc niech sobie trwa jako substytut tego dobrego rozwiązania, którego ciągle nie umiemy znaleźć. W moim rozumieniu państwo jest jak sól, spróbujcie jeść ją łyżkami. Jej szczypta w zupie nie wykrzywia jednak gęby, ale wprost przeciwnie.
Gdy nawołują „więcej państwa!”, to próbują nam wmówić, że największym naszym marzeniem jest być rządzonymi przez wielką osobistość. Tak, pewnie przez Xi Jinpinga, Recepa Erdoğana, Jaira Bolsonaro, Alaksandra Łukaszenkę, Viktor Orbán, klan ajatollahów… Nie, odpowiedzą, nie o tych chodzi, tylko o dobrych i uczciwych. Zdarzają się tacy, głównie w panegirykach historycznych, ale niech tam.