Jaka jest różnica między bankierem a dużą pizzą? Pizza wyżywi czteroosobową rodzinę” – takim dowcipem żyli Niemcy w ostatnich dniach karnawału 2009 r. W zabawie nie przeszkadzały im recesja, upadające firmy i masowe zwolnienia. – Bo niemiecki karnawał musi być huczny, prześmiewczy i beztroski – drwił Piotr Aleksandrowicz na łamach „Newsweeka”. Przekonywał, że dezynwoltura w czasie recesji świadczy o słabości systemu i w przypadku Niemiec może się odbić finansową czkawką.
Miał rację. Nie przewidział jednak, że czkawka doprowadzi do zawału największą niemiecką machinę finansową, czyli Deutsche Bank. Gdy gigantowi z Frankfurtu coraz bardziej brakowało tchu, największy polski bank PKO BP prześcignął niemieckiego czempiona.
Dobra forma PKO wcale nie oznacza, że wszystkie polskie banki tak mają. Warto prześledzić fatalne przypadki Deutsche Banku, by zrozumieć, jak łatwo wywrócić nawet najlepiej naoliwioną machinę finansową w Europie. Wystarczy źle zarządzać.
Symptomem gigantycznych problemów była endemiczna wręcz seria skandali, które wstrząsnęły niemieckim bankiem na przestrzeni minionych 10 lat. W tym czasie czterokrotnie dochodziło tam do zmian na stanowisku prezesa. Zmieniali się zarządzający, a wraz z nimi – strategie i wizje rozwoju, generujące kolejne patologie. Część z tych afer wynikała ze ślepej pogoni za pieniądzem i chęci rywalizacji z najbardziej agresywnymi graczami w USA.
Niedawno w magazynie „Fortune” tamte wydarzenia wspominał Mayra Rodriguez Valladares, dyrektor ds. rynków kapitałowych w firmie doradczej MRV Associates. Pracował jako analityk w Bankers Trust, korporacji powierniczej przejętej przez Deutsche Bank. Widział wszystko od środka.
– Handlowcy dla zysku sprzedaliby własną babcię trzy razy – ironizował.
Za nadużycia, do których doszło jeszcze przed upadkiem Lehman Brothers, Deutsche został wychłostany przez Departament Sprawiedliwości USA, m.in. za sprzedaż papierów wartościowych zabezpieczonych pożyczkami hipotecznymi wysokiego ryzyka (7,2 mld dol. kary) czy tzw. aferę liborową (2,5 mld dol.) – tu karę wymierzyły połączone siły nadzorów amerykańskiego i brytyjskiego.
Późniejsze dramaty DB wyglądają jak desperackie próby gaszenia pożaru benzyną. Chociażby awantura z wprowadzaniem do legalnego obrotu trefnych 10 mld dol. z Rosji. Za współudział Deutsche Bank został ukarany grzywną 630 mln dol. Jak donosił w kwietniu „Guardian”, wartość wypranej forsy z Kremla może jednak przekraczać 80 mld dol. Dlatego brytyjscy śledczy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
Afery, astronomiczne kary i spadające ceny akcji przełożyły się na zaskakująco słabe wyniki finansowe. Skonsolidowana strata DB w II kw. 2019 r. to 3,15 mld euro. To szokujące w porównaniu z zyskiem 401 mln euro sprzed roku.
W czasie gdy niemiecki kolos lizał rany, doszło do wydarzenia bez precedensu. 6 czerwca 2019 r. Tomasz Wyłuda, dyrektor biura doradztwa inwestycyjnego Credit Agricole, jako pierwszy zauważył, że PKO BP prześcignął Deutsche Bank. Podczas tej samej sesji giełdowej oba banki były warte po ok. 52 mld zł i w pewnym momencie wartość PKO BP okazała się wyższa. Jak to możliwe, skoro jeszcze kilka lat temu Deutsche był nawet 20-krotnie większy od PKO? Polski bank musiał się nieźle napocić, by tej sztuki dokonać. Trzeba było wielu lat bez kar i strat. Z zawodowcem za sterami…
Zbigniew Jagiełło wszedł do największego banku w Polsce 1 października 2009 r. Paradoksalnie był to jednocześnie bank najbardziej zaniedbany. W porównaniu do zagranicznej konkurencji wyglądał jak paździerzowy moloch. Pod każdym względem – technologicznym, strukturalnym i przychodowym. Trochę wbrew logice rynku, bo w czasach recesji Jagiełło przekształcał bank w nowoczesną korporację. Doprowadził do głębokiej transformacji informatycznej, która pozwoliła osiągnąć w kraju pozycję lidera bankowości mobilnej z 25-proc. udziałem w rynku.
Efektywność? W ciągu pięciu lat PKO Bank Polski zwiększył sumę bilansową o niemal 100 mld zł. Zysk netto wzrósł z 2,3 mld zł w 2009 r. do 3,25 mld zł na koniec 2014 r. Przy czym trzeba pamiętać, że PKO przejął wtedy za 2,8 mld zł grupę Nordei w Polsce. Akwizycja nordyckich aktywów była testem sprawności operacyjnej i realizacją koncepcji repolonizacji banków. Jagiełło był jednym z jej twórców. Uważał, że masa krytyczna kapitału banków powinna być po polskiej stronie. Szef PKO BP wielokrotnie podkreślał publicznie, że dzięki repolonizacji centra decyzyjne, podejmujące kluczowe dla rynku wybory, będą w Polsce. – Nie sądzę, żeby taką zmianę można było wprowadzić w jakiś szybki i gwałtowny sposób. Postępujmy krok po kroku. Polska ma swoje gospodarcze pięć minut i warto je wykorzystać – podkreślał w wywiadzie dla „Gazety Bankowej” z maja 2015 r.
Dwa lata później doszło do sfinalizowania najważniejszej w historii transakcji na rynku finansowym w Polsce. Rząd przejął pakiet kontrolny banku Pekao SA. Włosi z UniCredit sprzedali nam 32,8 proc. akcji za 10,6 mld zł. Formalnie nabywcami były dwie spółki Skarbu Państwa – PZU i Polski Fundusz Rozwoju. PZU kupił 20 proc. akcji, a PFR – 12,8 proc. Operacyjnie transakcję oskrzydlał PKO BP, udzielając PFR-owi kredytu na zakup udziałów.
Po przejęciu włoskich aktywów polskie banki stanowią już ponad połowę naszego sektora. Wydawałoby się, że jest bezpiecznie. Jednak gdy popatrzymy na wszystkie banki z polskim kapitałem i ich „osiągnięcia”, to można nabrać poważnych wątpliwości.
Instytucje z kapitałem prywatnym, jak Getin Bank, Idea Bank czy Plus Bank, kontrolowane przez rekinów polskiego biznesu (Leszek Czarnecki, Zygmunt Solorz), po prostu się skompromitowały. Można stwierdzić, że ich szefowie i właściciele (szczególnie z grupy Getinu) zachowywali się – oczywiście w mikroskali – trochę jak ich „koledzy” z Deutsche Banku. Przez wiele lat ostro szli po bandzie, a potem chwytali się brzytwy.
Nie lepiej jest niestety w wielu podmiotach kontrolowanych przez kapitał państwowy. Bank Pocztowy czy Bank Ochrony Środowiska od dawna zaliczane są do maruderów rynku. Alior i Pekao radzą sobie gorzej niż za czasów, gdy miały innego właściciela.
Czy w związku z tym powinniśmy już zacząć sobie opowiadać niemieckiego suchara o bankierze, dużej pizzy i czteroosobowej rodzinie?
Informacje płynące z Komisji Nadzoru Finansowego wydają się działać w tym przypadku jak środki nasenne. W raporcie za 2018 r. można przeczytać, że sytuacja sektora bankowego jest stabilna, czemu sprzyjają m.in. utrzymujące się wysokie tempo wzrostu gospodarki i poprawa sytuacji na rynku pracy.
Raport KNF za I kw. też w sumie potwierdza stabilizację rynku. I dobrze. Ale bilans banków już nie napawa takim optymizmem. Zrealizowany wynik finansowy netto sektora bankowego wyniósł 2,8 mln zł i był niższy od wyniku osiągniętego przed rokiem o 15 proc. Wyniki w bankach komercyjnych spadły o 14,4 proc.
Jednocześnie siedem podmiotów komercyjnych, dwa spółdzielcze i 13 oddziałów instytucji kredytowych (w sumie 6,5 proc. aktywów sektora) wykazało stratę – łącznie 322 mln zł.
Słabo, prawda? Szczególnie w kontekście nadciągającego kryzysu. Bo że będzie, jest pewne jak amen w pacierzu. Wiadomo już nawet kiedy. Najlepsi progności na świecie z National Association for Business Economics (NABE) stawiają na 2020 r. Większość z nich wskazuje, że do pierwszych poważnych tąpnięć dojdzie jesienią, czyli podczas wyborów prezydenckich w USA. Zatem największa „zabawa” na rynkach finansowych szykuje się w karnawale 2021 r.
Pytanie ważne dla Polski brzmi, jak wielki będzie to bal. Alan Greenspan w swoim bestsellerze z 2008 r. „Era zawirowań” pisał, że recesja piątego stopnia (najgorsza) pojawia się wtedy, gdy konsumenci przestają wydawać pieniądze, a przedsiębiorcy rezygnują z inwestowania.
Wtedy szczególnie na takich rynkach jak nasz będzie się liczył każdy, nawet najmniejszy bank z rodzimym kapitałem. Najlepiej na plusie i z kompetentnym szefem.