Coś, co dziesięć lat temu miało być tymczasową odpowiedzią na kryzys finansowy, staje się trwałym elementem gospodarczej rzeczywistości.
DGP
Jeszcze rok temu najważniejsze banki centralne świata – amerykański Fed i Europejski Bank Centralny – były przekonane, że ta era niskiego oprocentowania się kończy, a przed nami podwyżki stóp, czyli powrót do dawnej normalności. Dziś jest już pewne, że tak się nie stanie.
Amerykanie wprawdzie zdążyli kilka podwyżek wprowadzić, ale dziś mówi się tam o konieczności łagodzenia polityki monetarnej. Szef oddziału Fed z St. Louis James Bullard powiedział kilka dni temu, że obniżka może okazać się konieczna, aby przeciwdziałać spowolnieniu gospodarczemu, które może wywołać eskalacja inicjowanych przez prezydenta Donalda Trumpa wojen handlowych na świecie. Sam Donald Trump także namawia Fed do obniżek. Niektórzy z inwestorów wierzą, że stopy w Stanach pójdą w dół w tym roku więcej niż jeden raz. Więcej światła na tę sprawę rzuci konferencja prasowa szefostwa Fed po kolejnym posiedzeniu, za półtora tygodnia.
W strefie euro tymczasem nie wyklucza się nawet powrotu do środków nadzwyczajnych, czyli skupu obligacji z rynku, zwanego często dodrukiem pieniądza. Wspomniał o tym szef EBC Mario Draghi na konferencji po ostatnim posiedzeniu banku. Powiedział on, że wprawdzie od pewnego czasu bank nie stosuje tego rozwiązania, ale że w razie czego może do niego powrócić. EBC w swoim komunikacie zastrzegł też, że stopy procentowe nie zmienią się co najmniej do lata 2020 r. A jeszcze kilka miesięcy temu inwestorzy byli przekonani, że Mario Draghi zdąży przeforsować pierwszą od ośmiu lat podwyżkę stóp tuż przed końcem swojej kadencji, czyli jesienią 2019 r. Dziś wiadomo, że to nierealne, bo w strefie euro wciąż nie widać inflacji, a to jej wzrost umożliwia i usprawiedliwia podnoszenie stóp. Ich wzrost bez widocznej inflacji oznaczałby zaostrzanie polityki pieniężnej, co hamowałoby wzrost gospodarczy, zamiast go wspierać.
Warto dodać, że stopy procentowe w Szwajcarii, Szwecji, Danii, a także w Japonii również pozostają poniżej zera i nikt nie zapowiada tam rychłego powrotu na plus. EBC przynajmniej próbował, ale mu się nie udało.
Dzieje się więc coś, przed czym przestrzegali pesymiści: EBC nie zdążył podnieść stóp procentowych po poprzednim kryzysie, a już zdążyło pojawić się zagrożenie nowym, na które trzeba reagować. Tym razem jednak bank centralny ma znacznie mniej amunicji niż 10 lat temu. Nie może pobudzać koniunktury obniżkami stóp, bo one wciąż są poniżej zera, obniżanie ich jeszcze bardziej jest dla zdecydowanej większości decydentów niewyobrażalne.
Werbalne interwencje Draghiego także nie mają już takiej siły rażenia na rynku jak kiedyś, bo wszyscy wiedzą, że jego kadencja kończy się w listopadzie, a na dodatek nadal nie wiadomo, kto będzie jego następcą. Ewentualny dodruk pieniądza też ma swoje limity.
Jeśli więc koniunktura w strefie euro będzie dalej się pogarszać, EBC może się tym razem okazać bezsilny. Ze spowolnieniem można oczywiście walczyć też za pomocą polityki fiskalnej – na przykład obniżkami podatków, ale strefa euro nie prowadzi w tym zakresie wspólnej polityki, a różnice w podejściu do tematu np. w Niemczech i we Włoszech są ogromne.
Ale nawet jeśli kolejnego kryzysu uda się uniknąć (Draghi na konferencji starał się brzmieć optymistycznie i podkreślał, że ostatnie dane ekonomiczne nie są takie złe), to i tak perspektywy szybkiego powrotu do wyższych stóp procentowych przepadły.
A to oznacza bardzo niebezpieczną sytuację. Po pierwsze tani pieniądz, który ma zachęcać banki do bardziej śmiałego kredytowania firm, często zamiast do realnej gospodarki trafia na rynki finansowe, gdzie podbija wyceny przeróżnych aktywów. Inwestorami na tych rynkach są głównie osoby najbogatsze, więc napływ tam nowego kapitału wywołuje powiększanie i tak dużych w ostatnich latach nierówności majątkowych. Coraz większe nierówności są z kolei motorem zmian politycznych w państwach, w których wystarczająco duża część wyborców czuje się tymi nierównościami pokrzywdzona.
Po drugie, klasa średnia traci możliwości bezpiecznego oszczędzania. Z ich punktu widzenia lokaty bankowe na 1 proc. rocznie albo i mniej nie mają żadnego sensu.
Oczywiście, gdyby banki centralne nie robiły nic, wtedy kryzys finansowy osiągnąłby zapewne takie rozmiary, że większość z tych niezadowolonych straciłaby pracę i w efekcie byłaby w jeszcze gorszej sytuacji. Ale to nie zmienia tego, że frustracja narasta nie tylko wśród tych biedniejszych, lecz także wśród tych nieco bogatszych.
Po trzecie, brak sensownych możliwości bezpiecznego oszczędzania uderza też w fundusze emerytalne, a więc także w tych, którzy właśnie zostają albo w najbliższych latach zostaną emerytami.
Po czwarte, na podtrzymywaniu gospodarki zerowymi stopami traci sektor bankowy, bez którego nie da się wyjść z kryzysu na serio i w sposób trwały. Rekordowo niskie stopy procentowe oznaczają dla banków mniejsze zyski, co nie zachęca do rozkręcania akcji kredytowej, która mogłaby ożywiać gospodarkę. Także dlatego w ciągu dziesięciu lat po bankructwie Lehman Brothers nie udało jej się ożywić wystarczająco skutecznie, chociaż z pewnością uniknęliśmy jeszcze gorszych scenariuszy.
Z drugiej strony istnieje jedna bardzo ważna i bardzo duża korzyść związana z rekordowo niskimi stopami procentowymi. Oznaczają one także rekordowo niskie koszty obsługi długu publicznego. To idealna sytuacja dla mocno zadłużonych państw, aby zaciągnąć nowe, tanie długi i spłacić nimi stare, znacznie droższe. Kraje mniej zadłużone mogą z kolei próbować ożywiać gospodarkę większymi wydatkami państwa, kiedy prywatne firmy boją się kryzysu. Tyle że do tego potrzebna jest polityczna odwaga, której często brakuje, a w Unii Europejskiej dodatkowo utrudniają to kryteria fiskalne, których wciąż trzeba przestrzegać, chociaż wymyślono je 40 lat temu, kiedy nikt sobie nie wyobrażał, że problemem może być inflacja zbyt niska, a nie zbyt wysoka.
Dlatego kolejny kryzys może być gorszy od poprzedniego, a ostatnie decyzje banków centralnych sugerują, że jest on coraz bliżej.
Stopy procentowe w USA i w strefie euro