Notowaniom szkodzą wojna handlowa USA i Chin, rosnące stopy procentowe i słabsze perspektywy wzrostu globalnej gospodarki.
/>
Na ciężką próbę zostali wystawieni w ostatnich dniach inwestorzy giełdowi praktycznie na całym świecie. Chociaż w piątek na większości rynków miały miejsce niewielkie zwyżki, to poprzednie dwa dni przyniosły spadki rzędu 5 proc., a nawet więcej. Dotyczyło to nie tylko giełd z wchodzących rynków, które zwykle cechuje większa zmienność, ale i największych. W tym giełd amerykańskich.
W Stanach Zjednoczonych najwięcej na wartości straciły akcje gigantów technologicznych, które wcześniej przez wiele miesięcy były liderami zwyżek. Łączna wycena „wielkiej piątki” znanej też jako FAANG – Facebook, Apple, Amazon, Netflix i Google – w środę spadła o ponad 170 mld dol. To mniej więcej tyle, ile wynosi kapitalizacja wszystkich krajowych spółek na warszawskiej giełdzie.
Jedną z przyczyn przeceny są rosnące stopy procentowe. Wprawdzie z głównych banków centralnych na zaostrzanie polityki pieniężnej zdecydowała się tylko amerykańska Rezerwa Federalna (Europejski Bank Centralny i Bank Japonii nadal prowadzą programy dodruku pieniądza – wpuszczają go do gospodarki poprzez skup obligacji na rynku), jednak już to wystarczy, by skłonić część inwestorów do zastanowienia się nad dalszym posiadaniem akcji.
Nie bez powodu Donald Trump, prezydent USA, stwierdził w środę – pierwszego dnia gwałtownych spadków cen akcji – że „Fed oszalał”. Następnego dnia mówił, że działania banku centralnego są zbyt agresywne. – To, co oni w tej chwili robią, jest śmieszne – stwierdził. Wyglądało to na próbę „zdyscyplinowania” Jerome’a Powella, który od lutego stoi na czele Rezerwy Federalnej. Na to stanowisko powołał go nie kto inny, jak Donald Trump. Od początku prezesury Powella Fed trzykrotnie podnosił stopy. Obecnie główna z nich jest utrzymywana w przedziale 2–2,25 proc.
Dochodowość obligacji USA sięgnęła 3,25 proc., najwięcej od 2011 r.
Krótkoterminowe stopy procentowe mają pewne znaczenie – ich wzrost oznacza, że droższe są np. pożyczki na zakup akcji, rośnie atrakcyjność depozytów w bankach, wyższe stopy ograniczają też możliwości zadłużania się firm i gospodarstw domowych. Sprzyjają więc wyhamowaniu wzrostu gospodarczego. Istotne są jednak również stopy długoterminowe, czyli rentowność obligacji. Ona wyznacza np. stopę wolną od ryzyka, którą biorą w swoich szacunkach inwestorzy instytucjonalni. Im ta stopa wyższa, tym wyższa oczekiwana stopa zwrotu z akcji.
Dochodowość amerykańskich obligacji skarbowych sięgnęła ostatnio 3,25 proc. To najwięcej od 2011 r. Wzrost rentowności oznacza spadek cen. W efekcie w ostatnich dniach tracili nie tylko inwestorzy giełdowi, ale też posiadacze papierów dłużnych.
Wielu analityków uważa jednak, że wpływ na amerykańską giełdę ma nie tylko bank centralny, ale też działania prezydenta Trumpa. Chodzi o jego wojnę handlową z Chinami, która poprzez wyższe cła ogranicza konkurencyjność amerykańskich korporacji na rynku Państwa Środka. Oraz powoduje problemy z dostawami na rynek amerykański – to wyjaśnia spadki firm technologicznych takich jak Apple.
Inny powód: obawy o globalną koniunkturę. Na początku minionego tygodnia Międzynarodowy Fundusz Walutowy obniżył prognozy wzrostu PKB. W tym i w przyszłym roku światowa gospodarka ma się rozwijać w tempie 3,7 proc., o 0,2 pkt proc. wolniej niż fundusz przewidywał w kwietniu. Niższy wzrost gospodarczy to mniejsze szanse na wzrost zysków giełdowych spółek. A więc i uzasadnienie dla niższych cen ich akcji.
W piątek spadki w Ameryce zostały już powstrzymane (na jak długo?). Ale nie brak giełd, które tego dnia zdążyły jeszcze zanotować roczne – albo nawet dłuższe – minima. Szanghaj, który w tym roku traci najmocniej spośród najważniejszych światowych giełd, jest na najniższym poziomie od 2014 r. Południowokoreański Seul – najniżej od ponad półtora roku. Frankfurt – od stycznia 2017 r. Na tym tle WIG20, główny indeks warszawskiej giełdy, wypada relatywnie nieźle, ale tylko dlatego, że wcześniej nie zyskiwał jak inne giełdy.