Grecja wróciła na tapety na europejskich rynkach finansowych. Znów rozmawiamy o jej bankructwie albo nawet o opuszczeniu przez nią strefy euro. Wygląda na to, że nie widać końca cierpień greckiej gospodarki i obywateli tego kraju. Muszę przyznać, że bardzo Grekom współczuję.
Mają potwornych polityków i niezależnie od tego, ile jeszcze podejmą działań na rzecz oszczędności, nie ma żadnych widocznych śladów poprawy stanu ich finansów publicznych ani gospodarki jako takiej.
Według mnie nie ma żadnych wątpliwości, jaki jest najważniejszy powód tego stanu rzeczy. To monetarne zaduszanie greckiej gospodarki, wynikające z jej członkostwa w strefie euro. Nie chciałbym widzieć rozpadu eurostrefy i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale z drugiej strony trudno patrzeć na Helladę, która stara się wyjść z kryzysu zarówno bez redukcji zadłużenia, jak i bez rezygnacji ze wspólnej waluty (a najlepiej obu tych kroków).
Zaduszanie, o którym mowa, po 2008 r. miało dwa wymiary. Po pierwsze, od 2008 r. Europejski Bank Centralny prowadził dla strefy euro zdecydowanie zbyt restrykcyjną politykę pieniężną, aby osiągnąć własny cel inflacyjny w wysokości 2 proc. W konsekwencji nominalny wzrost PKB i inflacja spadły znacząco poniżej wskaźników sprzed 2008 r. Po drugie zaś, strefa euro nie została zbudowana w sposób optymalny. Jest jasne, że Grecja potrzebuje obecnie zdecydowanie łagodniejszej polityki pieniężnej niż na przykład Niemcy, którym wręcz mogłoby się przysłużyć jej zaostrzenie.