Politycy, dotyczy to w szczególności kandydatów na prezydenta, muszą być wyczuleni na problemy obywateli. Zrobili zapewne sondaże i wyszło im, że jedna z najbardziej dotkliwych kwestii to drogie kredyty. W połączeniu z informacjami o rekordowej kwocie zysku w ubiegłym roku (ponad 40 mld zł) złożyło się to na festiwal propozycji przykręcenia śruby bankom, płynących zwłaszcza z lewej strony naszej sceny politycznej.

Magdalena Biejat (Lewica) już w końcówce ub.r. mówiła o potrzebie nałożenia limitów na marże w hipotekach. Cały czas zapowiada, że jeśli zostanie prezydentem, to rynek kredytów hipotecznych zostanie uporządkowany. Również kilka miesięcy temu na temat zbyt wysokich stóp procentowych wypowiadał się Rafał Trzaskowski (Koalicja Obywatelska).

Szymon Hołownia (Polska 2050) zaprosił na rozmowę o bankach Tomasza Chróstnego, szefa Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. „Marszałek Sejmu jest zdania, że konieczne jest podjęcie wszelkich prawnie dopuszczalnych działań zmierzających do obniżenia rat kredytów” – odpisało DGP biuro obsługi medialnej Sejmu w odpowiedzi na prośbę o przekazanie kopii materiałów, jakie marszałek otrzymał od szefa UOKiK. Oczywiście materiałów w odpowiedzi nie było.

Adrian Zandberg (Razem) traktuje ubiegłoroczne zyski banków jako „obscenicznie” wysokie i chce podatku od nadmiarowych dochodów. Mówił o tym parę dni temu przed siedzibą Związku Banków Polskich. Tego samego dnia zarys koncepcji takiego podatku został przedstawiony nie gdzie indziej tylko w DGP („Podatek od manny z nieba”, Magazyn DGP z 21 marca) przez przedstawicieli Polskiej Sieci Ekonomii. Nadzwyczajne zyski banków wyliczyli oni na 9,5 mld zł.

Pomysł podatku od nadzwyczajnych zysków spodobał się wreszcie Katarzynie Pełczyńskiej-Nałęcz (Polska 2050), szefowej resortu funduszy. Nie należy ona do grona kandydatów na prezydenta, ale jej głos trzeba traktować w miarę poważnie – w końcu zasiada w rządzie. Na pewno została poważnie potraktowana przez inwestorów giełdowych, którzy w ubiegłym tygodniu wyprzedawali akcje banków. Z tym, że biorą oni na serio również słowa szefów resortów aktywów państwowych i finansów, którzy nowemu podatkowi się sprzeciwiają – i w ostatnich dniach notowania instytucji kredytowych szły w górę.

O tym, że polityka może skutecznie żerować na bankach, przekonaliśmy się już w trakcie wyborów prezydenckich w 2015 r., gdy obietnica załatwienia problemu frankowego pomogła Andrzejowi Dudzie wprowadzić się do Pałacu Prezydenckiego. Warto jednak mieć na uwadze, że to, co budzi niezadowolenie klientów, jest właściwie zasługą polityki gospodarczej państwa. Poziom oprocentowania kredytów to zasługa wysokich stóp procentowych ustalanych nie przez banki komercyjne, ale przez Radę Polityki Pieniężnej. Marże kredytowe nie wyróżniają Polski znacząco na tle innych krajów europejskich. Tym, co wyróżnia nasz sektor bankowy, jest wysoka marża odsetkowa – różnica między oprocentowaniem kredytów i depozytów. Właśnie stawki lokat mamy wyjątkowo niskie, bo konkurencji o pieniądze klientów właściwie nie ma. Nie może być, bo nasze banki cechuje „strukturalna nadpłynność” – depozytów mają dużo więcej, niż mogą udzielić kredytów. Skąd ta nadpłynność się bierze? Głównie z napływu do naszej gospodarki pieniędzy z Unii Europejskiej. Rząd nie wymienia ich na rynku, tylko prosi o przysługę bank centralny. W ten sposób unika presji na umocnienie złotego. W zamian w systemie finansowym przybywa złotówek. Problem nadpłynności istniał już w latach 90., ale ostatnio przybrał karykaturalne rozmiary – to kwota idąca w stronę 400 mld zł (w przybliżeniu 10 proc. PKB).

Prawdą jest, że spora część rekordowych zysków banków zostanie wypłacona w postaci dywidendy. Trochę popłynie za granicę, ale największym pojedynczym beneficjentem będzie zapewne Skarb Państwa – bezpośredni właściciel prawie 30 proc. akcji PKO BP, największego polskiego banku, pośredni drugiego co do wielkości Pekao i jeszcze paru mniejszych. Zarobią też członkowie otwartych funduszy emerytalnych. A część wysokiego wyniku pójdzie na budowę funduszy własnych banków. Siła kapitałowa ma znaczenie choćby z perspektywy tzw. norm koncentracji. Nie pozwalają one na udzielanie zbyt wysokich kredytów pojedynczym podmiotom.

Minister finansów Andrzej Domański broni banków, wskazując, że nie ma sektora, który w większym stopniu zasilałby budżet. Wskazuje też, że dzisiejsze wysokie zyski to fenomen przejściowy. Stopy procentowe przecież w końcu spadną. Ale nie stało się to na tyle szybko, by politycy musieli poszukać sposobu na nabijanie punktów sondażowych gdzieś indziej.