Wymiana zarządów w spółkach kontrolowanych przez Skarb Państwa już się rozpoczęła, ale największa grupa menedżerów wskazanych przez poprzedni rząd straci stanowiska w pierwszych tygodniach lutego.

Koalicja 15 października napisała w międzypartyjnej umowie, że w ich miejsce „w największych polskich firmach muszą pracować najlepsi specjaliści i managerowie, a nie osoby wybierane z klucza partyjnego lub rodzinnego”.

Żeby było łatwiej słowa dotrzymać, ludziom tym trzeba odpowiednio zapłacić. Nie odpowiem na pytanie, ile dokładnie, ale postaram się uzasadnić, dlaczego więcej niż obecnie i zapewne inną metodą.

Punktem wyjścia niech będą pewne obserwacje – za 2022 r. prezes Orlenu Daniel Obajtek zarobił mnie więcej tyle samo, licząc zasadnicze wynagrodzenie i premie, ile szef działającego w tej samej branży prywatnego Unimotu. W obydwu przypadkach to było ok. 2,5 mln zł. Na dokładkę Unimot przyznał prezesowi 10 mln zł premii, bo spółka miała rekordowy zysk. Orlen, w wyjątkowym i niepowtarzalnym dla branży roku, ustanowił absolutny rekord w zarabianiu pieniędzy, księgując 33,5 mld zł zysku netto. Jeśli podzielić tę kwotę przez 100, będzie w przybliżeniu wynik Unimotu w tym samym roku. Łączna, przyznana prezesowi tej spółki premia to 12 mln zł. Jak podzielimy przez 12, to otrzymamy premię przyznaną Obajtkowi.

Czy prezesi państwowych firm powinni dostawać nadzwyczajne premie w takich okolicznościach? Nie wiem, ale warto to przeanalizować.

Kolejny obrazek – zestawienie najlepiej wynagradzanych prezesów banków… sprzed dekady. Na czele, z zarobkami w wysokości 4,2 mln zł, Luigi Lovaglio, wówczas prezes Pekao. Poniżej Włocha, wygrywającego takie rankingi rok po roku, jeszcze siedem nazwisk z wynagrodzeniem przynajmniej na poziomie 2 mln zł. W 2022 r. prezes ponownie państwowego Pekao, Leszek Skiba, zarobił niecałe 2 mln zł. Więcej od Skiby zainkasowało pięciu ludzi, zarządzających prywatnymi bankami. Każdy otrzymał od 4 do 6 mln zł, choć firmy, którym szefują, są mniejsze od Pekao. I tak Skiba jest zaliczany do „milionerów dobrej zmiany”, czyli w skrócie, ludzi o niskich kompetencjach, którzy dostali dobre stanowisko i zarobili duże pieniądze, tylko dzięki politycznym powiązaniom. Takie zarzuty kierowane do członków zarządów spółek finansowych zawsze są przynajmniej trochę chybione, bo zgodę na ich powołanie musi wyrazić Komisja Nadzoru Finansowego.

Niestety, z punktu widzenia interesów nas wszystkich, duża grupa nominacji do rad nadzorczych i zarządów państwowych spółek, z czasów poprzednich władz, nie daje się w żaden sposób obronić merytorycznie. Szczególnie bulwersują mnie „milionerzy” z rad nadzorczych – powołania do organów nadzoru, szczególnie w drugiej kadencji PiS, miały pewnie w większości charakter nagrody za zasługi na rzecz partii. Chociaż na przykład nie miałem zastrzeżeń do branżowej wiedzy prezesów PGE, największego producenta prądu w kraju, czy większości menedżerów Grupy Azoty, których miałem okazję poznać. Pewnie nikt nie zakwestionuje, że bardzo wysoki merytoryczny poziom reprezentował Piotr Woźniak, prezes PGNiG, wchłoniętego przez Orlen, krajowego monopolisty na rynku gazu. Ale też pewnie nie budzi kontrowersji teza, że Daniel Obajtek nie rządziłby Orlenem, gdyby o stanowisku prezesa decydował konkurs.

Pod względem poziomu zarobków w zarządach państwowych spółek Polska jest „typowym” członkiem Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). OECD jako jedyna tak znacząca międzynarodowa organizacja poświęca sporo miejsca zarządzaniu państwowymi spółkami. Z jej analizy opublikowanej w 2021 r. wyłania się teza, że ok. 70 proc. państw OECD płaci menedżerom państwowych firm stawki niższe od rynkowych. Podobny odsetek państw ma zapisane w ustawach, lub obowiązujące w innej formie, górne limity wynagrodzeń dla menedżerów państwowych firm. W Polsce ten pułap jest uzależniony od wielkości spółki – w największych firmach, takich jak Orlen, prezesowi można dać pensję odpowiadającą 15-krotności przeciętnego, miesięcznego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw. Ma również szansę otrzymać premię, z reguły po wykonaniu planu wskazanego przez radę nadzorczą, i podwoić swoje wynagrodzenie. To jednak z reguły jest za mało, żeby „państwowy” prezes mógł się równać ze stawkami rynkowymi, bo jak spojrzymy na czołówkę najlepiej opłacanych zarządów firm giełdowych z ostatnich lat, to spółek państwowych tam nie ma. Choć to pod wieloma względami największe w Polsce przedsiębiorstwa, bardzo ważne dla gospodarki i dla poziomu naszych oszczędności emerytalnych.

Z publikacji OECD wynika, że zalecanym sposobem wynagradzania państwowych menedżerów jest, w uproszczeniu, naśladowanie sektora prywatnego, z którym rywalizuje się przecież o pracowników. W związku z tym i poziom wynagrodzeń powinien być zbliżony do rynkowej średniej. Takie podejście reprezentują m.in. Norwegowie, którzy w zarządzaniu majątkiem państwowym mają doświadczenie i racjonalne podejście. Decyzję o poziomie zarobków w firmach podejmują walne zgromadzenia, ale na podstawie materiałów analitycznych, uwzględniających zarobki w branży, wielkość firmy, jej złożoność, poziom odpowiedzialności zarządu czy także szacowany czas pracy. Cel jest taki, żeby zapłacić umiarkowaną pensję – zbliżoną do najniższego wynagrodzenia, za które na rynku można kupić kompetencje potrzebne konkretnej spółce. Co to oznacza na przykład dla kontrolowanego przez państwo koncernu paliwowego Equinior, większego pod względem aktywów i przychodów od Orlenu, ale wciąż porównywalnego? Że jego prezes zarabia podobną kwotę jak Daniel Obajtek, ale wyrażoną w dolarach.

Nie sądzę, żeby 8 mln zł wynagrodzenia dla szefa największej polskiej firmy było kwotą rażąco wysoką. ©℗