Nie chodzi o to, żeby wszystko było produkowane u nas za wszelką cenę, lecz aby łańcuch wartości łączył zaprzyjaźnione państwa o dobrych intencjach - zauważa Robert Wade profesor ekonomii politycznej i rozwoju z London School of Economics.

z Robertem Wade’em rozmawia Sebastian Stodolak
Pandemia, inwazja Rosji na Ukrainę, napięcia między Zachodem a Chinami. Sporo nieszczęść spadło na świat w ostatnich trzech latach. Jaką lekcję powinny wyciągnąć z nich rządy, jeśli chodzi o politykę gospodarczą?

Proszę nie zapominać o zmianach klimatu.

Ten problem znaliśmy już wcześniej.

No tak, ale rzutuje on na wszystko, co się teraz w polityce publicznej dzieje. Jeśli chodzi o lekcję dla rządów, zacznę od czegoś, co naprawdę mnie uderzyło, kiedy mieszkałem na Tajwanie i w Korei Południowej. Chodzi o to, w jakim zakresie tamtejsi decydenci w sprawach technologii, nauki i innowacji stosowali analizę przepływów międzygałęziowych. To narzędzie wynalezione przez Wasilija Leontiewa, znanego amerykańskiego ekonomisty pochodzenia rosyjskiego.

Do czego ono służy?

W dużym skrócie: umożliwia dogłębne poznanie struktury gospodarki i łańcuchów wartości. Koreańscy i tajwańscy decydenci bardzo dokładnie przyglądali się całemu procesowi produkcji i dostarczania towarów wytwarzanych w ich krajach. Dało im to intuicyjne zrozumienie tego, na czym może polegać kruchość i odporność gospodarki. W rezultacie mogli wpływać na swoje państwa tak, że stały się bardzo odporne na rozmaite zawirowania. Pamiętam spotkanie z ministrem nauki i techniki Tajwanu w połowie lat 80.: na stole w jego gabinecie leży wielki arkusz papieru. Na nim rozrysowana jest tabela wejścia-wyjścia Leontiewa z przepływami dla przemysłu elektronicznego. Obok ministra stoi kilku doradców i razem przyglądają się tej tabeli od godziny. Zastanawią się, w której komórce mogą się pojawić szanse zastąpienia importu niektórych komponentów krajową produkcją.

Znaleźli je?

Owszem. Zna pan holenderską firmę Philips?

ikona lupy />
Robert Wade profesor ekonomii politycznej i rozwoju z London School of Economics / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe
No ba.

Philips dużą część danych wejściowych dla swojego biznesu importował – np. specjalne szkło do ekranów telewizorów, które produkował na Tajwanie, sprowadzał z zagranicy. W końcu rządowe Biuro Rozwoju Przemysłu uznało, że lepiej będzie, jeśli to szkło będzie dostarczać dwóch miejscowych producentów. Wystarczy, by Philips podpisał z nimi długoterminową umowę, a ci będą mogli konkurować z importowanymi towarami ceną i jakością.

I Holendrzy zastosowali się do rady urzędników?

Nie. Rząd Tajwanu zaczął utrudniać import szkła. Wcześniej sprowadzane materiały dopuszczano na rynek automatycznie, potem zaczęto opóźniać ten proces…

Powiedziałbym, że to sabotaż.

Może, ale Philips zrozumiał sygnał i zmienił dostawcę szkła, co rzeczywiście doprowadziło do modernizacji dwóch tajwańskich przedsiębiorstw. Podobne procesy miały miejsce także w Korei czy w Japonii. Tamtejsi decydenci z bliska przyglądali się procesom gospodarczym, zastanawiając się, jak podnieść ich efektywność. Na Zachodzie takie myślenie dotąd nie istniało. Skupiano się raczej na kwestiach makroekonomicznych. Nie rozumiano, że można promować określone sektory nie przez całkowite odcinanie ich od międzynarodowej presji konkurencyjnej, lecz przez zrobienie im miejsca na oddech, by mogły wprowadzać innowacje i podnosić wydajność produkcji. Dzisiaj – zwłaszcza po kryzysie COVID-19 – wszyscy już wiemy, co znaczą kategorie odporności i kruchości. Rządy na Zachodzie mówią: nie możemy pozwolić sobie na wolny handel z każdym, byle najtańszym miejscem na świecie.

Tak, nagle każdy chce być „odporny”. Mam tylko wątpliwości, czy odrzucenie wolnego handlu to właściwa droga.

Musimy znaleźć równowagę między dążeniem do ograniczania kosztów produkcji a dążeniem do uodpornienia systemu gospodarczego na szoki. Możemy to zrobić, jeśli będziemy uwzględniać to, czy nasz dostawca lub podwykonawca może nas potencjalnie skrzywdzić, np. odmawiając nam świadczenia usług, wycinając kluczowe ogniwo łańcucha produkcji albo przejmując kontrolę nad wejściowymi danymi gospodarki. Dzisiaj nie mówi się już o offshoringu, lecz o friendshoringu, czyli delegowaniu produkcji do przyjaciół, tj. tam, gdzie mamy pewność, że nikt nie wykorzysta biznesu przeciwko nam samym.

Czyli mamy zrezygnować z większej efektywności na rzecz większej stabilności? I czy to na pewno dobra transakcja?

Nie wiem. To zasadnicze pytanie, na które chyba nie da się odpowiedzieć w sposób ogólny. Jednak taki sposób myślenia zaczął się ostatnio przebijać na Zachodzie.

Czy taka transakcja w kontekście manipulowania łańcuchami wartości jest w ogóle możliwa? Tajwan sprytnie zbudował swoją przewagę, opierając się na rozwoju produkcji półprzewodników. Dzięki temu stał się ważny dla Zachodu zarówno politycznie, jak i gospodarczo. Jednak gdy Chiny stają się coraz bardziej wojownicze, świat zastanawia się, jak by tu się uniezależnić od Tajwanu. Niedawno Intel zainwestował w fabrykę półprzewodników w Polsce, jeszcze większa inwestycja firmy powstanie w Niemczech. Jeśli to uniezależnianie się uda, przewaga Tajwanu może się stać jego największą słabością, prawda?

Ciekawa obserwacja, ale proszę pamiętać, że siła Tajwanu leży nie tylko w zaawansowanych półprzewodnikach. Po pierwsze, na wyspie produkuje się całą gamę urządzeń z zakresu wyrafinowanej elektroniki. Po drugie, tajwański gigant półprzewodnikowy TSMC inwestuje też w firmy w innych krajach, np. w zakład produkcyjny w Arizonie. Przedsięwzięcie ma kosztować 40 mld dol., z czego rząd USA przekazał dofinansowanie warte 15 mld dol. To ogromna dotacja. Tajwański koncern jest więc świadomy trudności i sam dywersyfikuje się geograficznie, uprawiając friendshering. A przed rządem w Tajpej stoi wyzwanie, jak nie przeholować, czyli utrzymać krytyczną część produkcji u siebie, by w razie czego USA były skłonne bronić jego kraju. Nawiasem mówiąc, Chiny próbowały – i wciąż próbują – przyciągnąć do siebie ludzi z sektora produkcji zaawansowanych chipów.

Z sukcesem?

Udało się im dotąd przekabacić ok. 200 osób, które wcześniej pracowały dla TSMC. Mimo to nadal są w tej dziedzinie daleko w tyle. Półprzewodniki klasy do trzech nm, najbardziej zaawansowane chipy, produkuje się właśnie na Tajwanie. Ludzki włos ma średnicę 17 tys. nanometrów.

A Chiny?

Chiny nie są w stanie zejść poniżej 10 nm. Z kolei Intel inwestuje dziś tyle w nowe moce produkcyjne i centra rozwoju, bo chce do 2025 r. wyprodukować komercyjnie chipy 1-nm. To bardzo ciekawa branża.

Wspomniał pan też o Korei Południowej. W trakcie jednej z konferencji polski ekonomista Marcin Piątkowski podważył sens naśladowania koreańskiej polityki gospodarczej. Jego zdaniem to wyjątkowe przypadki, o czym świadczy choćby to, że Korea miała „dobrego dyktatora”, który umiał odpowiednio pokierować krajem. W warunkach demokracji aktywna polityka przemysłowa w stylu azjatyckim grozi kapitalizmem kolesiów. Politycy wybiorą swoich i będą ich dotować. A pan, zdaje się, dostrzega pewną wartość w naśladowaniu Korei...

Ma pan rację, że istnieje ryzyko „przejęcia regulacyjnego” w realizacji polityki przemysłowej. Ale przecież taka polityka to nie tylko Korea Południowa, lecz także Tajwan, Japonia czy Singapur. To całkiem różne kraje.

W Singapurze też mieli „dobrego dyktatora”...

Ale już w Japonii dyktatury nie było. Owszem, w pewnym momencie Partia Demokratyczna miała tam niemal monopol na władzę, ale w żadnym sensie nie była to dyktatura. Pamiętajmy też, że polityka przemysłowa to pojęcie znacznie szersze niż praktyki zapoczątkowane w Azji.

Aby polityka przemysłowa była skuteczna, musi być prowadzona długofalowo. Czy oczekiwanie takiego ponadpolitycznego konsensusu w warunkach demokracji nie jest naiwne? Nawet jeśli kraje azjatyckie nie są dyktaturami sensu stricto, to pozostają odległe od demokracji zachodnich. Nie można tego ignorować, gdy się rozmawia o skutecznej polityce gospodarczej.

Znów muszę się zgodzić. Jest to problem, ale nie ma dla niego magicznego rozwiązania. Według mnie rządy takie jak brytyjski czy polski powinny próbować tworzyć własną politykę przemysłową. Owszem, możliwe, że nie uda się tego osiągnąć w sposób tak kompleksowy jak w przypadku krajów Azji, lecz wierzę, że da się w sposób bardziej sektorowy. W tym kontekście jeszcze jedna refleksja związana z Tajwanem: tamtejsze agencje zajmujące się rozwojem przemysłu nie zatrudniały ekonomistów, lecz inżynierów. Dzielono ich na zespoły robocze i przypisywano różnym sektorom, w których miały się specjalizować. Nie byli tylko teoretykami – odwiedzali fabryki, zbierali opinie od przedsiębiorców i na tej podstawie wypracowywali politykę, a także udzielali firmom rad w sprawie kierunków rozwoju, dostaw, technologii. Działali w symbiozie. Co ciekawe, to była praca czysto koncepcyjna. Ci inżynierowie nie mieli żadnej władzy ani nie rozdawali pieniędzy. Nie byli więc podatni na korupcję. Zabezpieczenia antykorupcyjne były zresztą bardzo silne. Regulamin Biura Rozwoju Przemysłu mówił, że inżynierowie nie mogą nawet zjeść lunchu z ludźmi z zakładu, który odwiedzali. Żeby mieć taką agencję, potrzeba potężnego rządu. A jednak większość państw takich instytucji nie ma.

Bo na Zachodzie mieliśmy wolny rynek, który nie potrzebował biurokratycznych doradców.

Ale mieliśmy też rozwiązania pośrednie. Rządy często inwestowały publiczne pieniądze, by skłonić sektor prywatny do podążania określoną ścieżką. W ten sposób chciały obejmować „przywództwo gospodarcze”. Rządy inwestowały również w rozwiązania, które stworzył rynek. W ten sposób próbowały go popchnąć dalej niż ten poszedłby sam z siebie. Oczywiście podążanie za rynkiem jest mniej ryzykowne. Próba wskazywania kierunków rozwoju jest bardziej podatna na krytykę. W tym kontekście warto obserwować, jak administracja Joego Bidena unika przyznawania dotacji rozwiniętym firmom, stawiając na nowicjuszy.

W Polsce działa państwowy fundusz inwestycyjny. Kiedy zapytałem dużego krajowego inwestora private equity, co o nim sądzi, odpowiedział, że dla niego to świetne. Za pieniądze podatników dostarcza mu się co jakiś czas dobrze doinwestowane firmy, które może przejąć. Ale gdyby miał oceniać ten fundusz standardem biznesowym, musiałby wystawić mu bardzo niską notę. To anegdota, ale jest pytanie, czy za polityką przemysłową stoi dobra, twarda nauka.

A słyszał Pan o DARPA?

Jasne. To Agencja Zaawansowanych Projektów Badawczych Departamentu Obrony USA.

Świetnie. Pewnie zna więc pan także książkę „Przedsiębiorcze państwo” Mariany Mazzucato.

Znam.

Profesor Mazzucato dokumentuje tam liczne sukcesy tej agencji. Wskazuje też na interesującą kwestię: otóż jeśli inwestor venture capital inwestuje w start-upy, te – w razie sukcesu – przekazują mu część swoich zysków. Czasami trzy sukcesy płacą za siedem porażek.

Dość oczywiste.

Pytanie, czy podobny mechanizm występuje w przypadku funduszy państwowych. W przypadku DARPA – nie.

A tak być powinno?

Tak – żeby budować kapitał do finansowania przyszłych inwestycji. Inwestorzy prywatni dążą przede wszystkim do maksymalizacji zysku. Agencje publiczne mogą przyjąć dłuższą perspektywę. Ich pracownicy dysponują narzędziami do prognozowania przyszłości całej gospodarki, a nie tylko określonego sektora jak w przypadku prywatnych firm działających w wybranych branżach. DARPA i podobne agencje inwestują w badania nad pionierskimi technologiami, z których korzyści często są dostrzegalne dopiero po upływie wielu lat. Co ważne, DARPA nie inwestuje w produkcję, lecz pomaga w procesie badawczym. Potem oddaje pole prywatnym firmom. Taki był model tworzenia się Doliny Krzemowej. Zaczęło się od projektów zlecanych przez DARPA.

DARPA istnieje od 1958 r. Pan z kolei twierdzi, że za rządów Bidena polityka przemysłowa USA nabiera nowego wymiaru. Co ma pan na myśli?

W zeszłym roku Biden przepchnął przez Kongres dwie ważne ustawy. Jedna z nich to CHIPS and Science Act, która ma promować produkcję zaawansowanych półprzewodników w Stanach Zjednoczonych. Program jest skierowany nie tylko do amerykańskich firm, lecz także do wszystkich, które chciałyby uruchomić zakłady na terenie USA. O dotacji dla Tajwańczyków już mówiłem. Ustawa chipowa pokazuje, że USA przyjęły, iż lokalizacja produkcji jest ważna strategicznie. To novum pewne. Drugi akt prawny mylnie nazywany jest ustawą o ograniczaniu inflacji (Inflation Reduction Act).

Mylnie?

Tak, bo w istocie nie chodzi w niej o redukcję inflacji, ale o promowanie zielonych technologii, czyli energii odnawialnej i transportu elektrycznego. Ustawa przewiduje bardzo wysokie dotacje dla działających w USA producentów, ktorzy dostarczają takie rozwiązania. Inny wymiar amerykańskiej polityki przemysłowej to powstrzymanie rozwoju branży półprzewodników przez Chiny poprzez zdominowanie tego sektora w skali globalnej. To agresywne podejście, ale wynika ono ze świadomości, że nie można pozwolić państwom o niepewnych zamiarach na kontrolowanie kluczowych elementów łańcucha wartości. Oczywiście w USA ważnym wymiarem polityki przemysłowej jest też odbudowa klasy średniej. Mowa o ludziach, którzy stracili pracę przez chiński import, który mocno wzrósł po 2001 r., kiedy Państwo Środka przystąpiło do Światowej Organizacji Handlu. Jeśli nawet zwolnieni robotnicy znaleźli znowu pracę, to ich dochody spadły. To też jeden z powodów wygranej Trumpa w wyborach prezydenckich. Kolejny wymiar polityki przemysłowej USA to walka ze zmianami klimatu. Wszystkie wymienione wyżej problemy istniały od dawna, ale dopiero teraz strategiczna odpowiedź na nie jest wdrażana. Z globalnego punktu widzenia to ważna zmiana. Zwykle to, co robią Stany Zjednoczone, staje się też praktyką w innych państwach zachodnich.

Mamy się spodziewać wysypu różnych rodzajów polityki przemysłowej?

Tak. Andy Haldane, były główny ekonomista Banku Anglii, powiedział, że rządy „dostały bzika” na punkcie strategii przemysłowej. Zaczęło się od pandemii i przerw w łańcuchach dostaw, potem były zaburzenia w związku z wojną w Ukrainie. Żyjemy dzisiaj w nowych realiach, jeśli chodzi o politykę gospodarczą.

Dotąd wierzono, że kapitalizm będzie prowadził do integracji, pokojowej koegzystencji i wzmacniania tendencji demokratycznych. Panowało też przekonanie, że relacje między państwami to gra o sumie dodatniej. Tymczasem pan raczej opisuje świat jako grę o sumie zerowej. Świat wydzierania sobie zasobów, zyskiwania kosztem innych. Jest się z czego cieszyć?

Ma pan rację, że pojawia się tu spore niebezpieczeństwo. Komisja Europejska wyraża dzisiaj zaniepokojenie planami USA. Powstaje napięcie, które trudno będzie złagodzić.

Europa nie ma takich narzędzi polityki przemysłowej jak Ameryka, ale pod presją działań Bidena zaczyna je rozwijać, np. luzuje ograniczenia dotyczące pomocy publicznej. Restrykcje te służyły m.in. do tego, aby tak zamożny kraj jak Niemcy nie mógł zbyt hojnie wspierać swoich firm, bo uderzałoby to w interesy mniejszych państw Europy, których nie stać na podobną politykę. Dziś KE mówi, że w odpowiedzi na amerykańską strategię przemysłową trzeba znieść limity dla pomocy państwa. To z kolei irytuje mniejsze kraje. Grecja i Portugalia już wyraziły wielke oburzenie, argumentując, że likwidacja ograniczeń zwiększy polaryzację w Unii Europejskiej. Świat gry o sumie zerowej to zatem groźna perspektywa.

Da się jej uniknąć?

Może. Jeśli Zachód faktycznie przyjmie ideę friendshoringu i zrozumie ją we właściwy sposób.

Czyli?

Nie chodzi o to, żeby wszystko było produkowane u nas za wszelką cenę, lecz żeby łańcuch wartości łączył zaprzyjaźnione państwa o dobrych intencjach. Problem w tym, że w obecnym systemie handlu międzynarodowego byłoby to wbrew zasadom równego traktowania. Drugi problem to praktyczne wdrożenie friendshoringu. Żeby ta idea działała w praktyce, musimy wiedzieć, skąd pochodzą produkty i podzespoły. To wiąże się z nowym wymiarem monitoringu ekonomicznego. Łatwo będzie go zastosować w przypadku dóbr fizycznych, ale znacznie trudniej w przypadku tych cyfrowych, które coraz częściej są też elementem tych pierwszych. Przykładem może być inteligentna lodówka, którą sterujesz z odległości 10 km, kiedy wracasz z pracy do domu. Wartość tej lodówki bierze się nie z tego, że chłodzi, lecz z komponentów cyfrowych, oprogramowania. Trudno będzie śledzić ich pochodzenie.

Na koniec pytanie o przyszłość. Rosja przez lata będzie wyłączona ze światowej gospodarki. Chiny będą od niej coraz silniej odcinane. Co to oznacza?

Rosja nie ma aż tak dużego znaczenia, ale Chiny... Obawiam się, że oznacza to wzrost napięć i geopolitycznego niepokoju. Nic dobrego. ©Ⓟ

Komisja Europejska mówi, że w odpowiedzi na amerykańską strategię przemysłową trzeba znieść limity dla pomocy państwa. To irytuje mniejsze kraje. Grecja i Portugalia już wyraziły oburzenie, argumentując, że likwidacja ograniczeń zwiększy polaryzację w Unii