Współczesny świat ma wiele kolektywnych lęków i neuroz. Globalne ocieplenie, możliwa wojna atomowa, wymknięcie się sztucznej inteligencji spod ludzkiego panowania… Ekonomiści (zachodni) dodają do tej listy jeszcze jedną obawę – dedolaryzację światowej gospodarki.

Temat nie jest nowy, ale ostatnio dość modny. Zwłaszcza od wybuchu wojny w Ukrainie i obłożenia rosyjskiej gospodarki sankcjami, czego efektem jest poszukiwanie alternatywnych dróg obsługiwania stosunków handlowo-ropo-gazowych. Zwłaszcza przez kraje, które nigdy Stanów Zjednoczonych (ani Zachodu w ogóle) szczególnie nie kochały – od Ameryki Łacińskiej po Azję Środkową. No i oczywiście Chiny.

Na pierwszy (a nawet drugi i trzeci) rzut oka dzieje się tu faktycznie bardzo wiele. Garść doniesień z ostatnich tygodni: oto Bangladesz ogłasza, że zapłaci rosyjskim dostawcom technologii nuklearnych nie w dolarach, lecz w chińskich juanach (renminbi). Podobnie chce robić Brazylia w swoich relacjach handlowych z Chinami. Albo Saudowie – ci też mówią, że nie mają nic przeciwko fakturowaniu swoich transakcji w walucie innej niż dolar amerykański. Te procesy nie uszły oczywiście uwadze komentatorów. Daniel McDowell z Uniwersytetu w Syracuse opublikował właśnie książkę pod intrygującym tytułem „Bucking the Buck”, co da się (roboczo) przetłumaczyć jako „boksowanie baksów”. Z mówiącym wiele podtytułem „Amerykańskie sankcje przeciw Rosji i międzynarodowy sprzeciw wobec dolara”. W sieci mamy zaś wiele bardzo popularnych, choć nie zawsze prawdziwych virali na temat tego, w jak dużym tempie spada udział dolara w światowych obrotach.

Ile jest w tym wszystkim prawdy, a ile paniki, dezinformacji i rozważań spod znaku „financial fiction”? Trochę światła próbowali rzucić na tę kwestię (w niezależnych od siebie wystąpieniach) dwaj ważni ekonomiści: Adam Tooze i Barry Eichengreen. Obaj zaczęli od przypomnienia, że udział dolara w światowej gospodarce wcale aż tak gwałtownie nie spada. Oczywiście – jak to w ekonomii – istnieje mnóstwo sposobów na liczenie tego udziału. Jeżeli więc spojrzeć na to, jaki procent światowych rezerw walutowych jest trzymany w dolarach, to faktycznie mamy tu spadek. Z 71 proc. (1999 r.) do 58 proc. (2022 r.). Jednocześnie te 58 proc. w IV kw. 2022 r. to… tyle samo, ile w IV kw. 2021 r. Nie ma więc żadnego gwałtownego odejścia od dolara od czasu wybuchu wojny. Przynajmniej na razie. Podobnie jest, gdy spojrzymy na to, w jakiej walucie odbywa się fakturowanie wpływów eksportowych. Tylko Europa rozlicza się raczej w swoim własnym pieniądzu. Kraje Azji i Pacyfiku handlują ciągle w dolarach (ok. 70 proc. całego eksportu). A reszta świata prawie w 80 proc.

Nie widać też jak dotąd żadnego wyraźnego zwrotu w kierunku waluty alternatywnej. Oczywiście na tym polu pierwszym i naturalnym rywalem dolara wydaje się juan. Jednak – jak dotąd – zdecydowanie więcej się o tym mówi i pisze, niż faktycznie się tutaj dzieje. Na koniec 2022 r. jego udział w wartości wszystkich światowych rezerw walutowych wynosił 2,7 proc., z czego prawie połowa przypadała na Rosję, czyli kraj znajdujący się w faktycznej potrzebie (bo de facto odcięty od dolara). Po wyjęciu Rosji z tego zbioru chiński udział spada do 1,5 proc. wszystkich światowych rezerw. Szału nie ma.

Niektórzy (jak wspomniany już Daniel McDowell) twierdzą, że odwrót od dolara może nie iść ku innej suwerennej walucie państwowej, tylko przybrać postać ucieczki do złota. I faktycznie w ostatnich latach był to wśród bankierów centralnych wielu krajów popularny kierunek. Tyle że w przypadku większości krajów (nie tylko zachodnich) inwestycje w złoto stanowią zaledwie niewielką część rezerw dolarowych. Na razie więc mamy tu do czynienia raczej z opcją teoretyczną niż z rzeczywistymi zmianami.

To jasne, że „zmierzch dolara” wzbudza i będzie wzbudzał wielką ekscytację. Jednak jak na razie „baksy” trzymają się mocno. ©℗