- Próbuję sobie przypomnieć, czy był taki moment, że w polskich bankach spadały fundusze własne. Chyba nie. A spadek o 40 mld zł to jest gigantyczna zmiana dla sektora - mówi w rozmowie z DGP Adam Pers, wiceprezes mBanku ds. bankowości komercyjnej i inwestycyjnej.

Czy obniżka kapitałów banków, z jaką mieliśmy do czynienia w ostatnich kwartałach, ogranicza możliwości rozwojowe gospodarki?
Z tytułu ujemnej wyceny obligacji z banków wyparowało ponad 20 mld zł. Na koniec II kw. to było jeszcze ok. 18 mld zł. Ale wtedy rentowność 10-letnich obligacji skarbowych wynosiła 6-7 proc. Później doszliśmy nawet do 9 proc.
Wyższa rentowność oznacza niższą cenę papierów dłużnych.
Tak. A ponieważ ta wycena wpływa na wysokość kapitałów, to jeśli obligacje tanieją, wówczas fundusze własne banków obniżają się.
Dla porównania, takie zdarzenia jak wakacje kredytowe, których koszt to kilkanaście miliardów złotych, ale też fundusz na ratowanie Getin Noble Banku (ok. 3,5 mld zł) i składka na Fundusz Wsparcia Kredytobiorców (ok. 1,5 mld zł), kosztowały sektor w sumie ok. 20 mld zł. Ujemna wycena obligacji to drugie tyle. W rezultacie mamy do czynienia z kwotą rzędu 40 mld zł. Te czynniki spowodowały, że kapitały spadły z ponad 160 mld zł w II kw. 2021 r. do ponad 130 mld zł.
Mówi pan o bankach giełdowych. W skali sektora był spadek z niemal 230 mld zł do mniej niż 200 mld zł.
Widać, że skala spadku jest porównywalna. To w dużych bankach giełdowych skupiają się portfele obligacji. One mają duże portfele hipoteczne, a od ich wielkości zależą koszty wakacji kredytowych czy wpłaty na FWK.
Jakie przełożenie ma to wszystko na zdolność sektora do finansowania gospodarki?
Policzyliśmy wielkość bufora kapitałowego pozwalającego na kreację aktywów ważonych ryzykiem. Mówiąc prostym językiem: ile kredytów sektor byłby w stanie udzielić przy określonej wielkości funduszy własnych. Przed pandemią był to poziom ok. 20 proc. PKB. Czyli sektor bankowy miał wtedy tyle zakumulowanego kapitału, że byłby w stanie udzielić nowych kredytów o takiej wartości.
Dziś oznacza to kwotę rzędu ponad 600 mld zł. Po wybuchu pandemii ten wskaźnik w procentach był znacznie wyższy.
Wtedy wzrósł do 44 proc., ale nie tyle ze względu na zwiększenie kapitałów, ile na zmianę wymogów regulacyjnych. Komisja Nadzoru Finansowego zastosowała swego rodzaju „ulgę covidową”. Bez niej też byłby wzrost, ale bardzo niewielki - do 22 proc. PKB. Ale w tym roku spadliśmy z 44 proc. do 27 proc. - z uwzględnieniem ulgi. Bez niej - z 22 proc. do 12 proc. PKB.
Wciąż niemało.
Ja zwracałbym przede wszystkim uwagę na skalę spadku. Jeśli coś w skali gospodarki, systemu finansowego zmniejsza się o połowę, to jest to gigantyczna zmiana. A co do samej wysokości wskaźnika - porównałbym go z bezrobociem. Dziś bezrobocie rejestrowane w Polsce wynosi nieco ponad 5 proc. Kilkaset tysięcy osób ma status bezrobotnego. Ale w tym samym czasie firmy - nasi klienci - mówią, że trudno kogoś zatrudnić. Gdy jesteśmy blisko zera, okazuje się, że są różne niedopasowania rynku, ktoś traci pracę, trochę czasu zabiera mu znalezienie nowej itd. Podobnie w bankach, gdzie powinny być jeszcze pewne dodatkowe bufory kapitału, żeby nie ryzykować zejścia poniżej poziomu wymaganego przez nadzór. To z kolei można porównać do firmy produkcyjnej, która zawsze ma jakieś zapasy, żeby móc kontynuować produkcję.
Jakie są konsekwencje spadku funduszy własnych?
ikona lupy />
Adam Pers, wiceprezes mBanku ds. bankowości komercyjnej i inwestycyjnej / Materiały prasowe
W sektorze bankowym coraz bardziej widać konieczność przyglądania się kapitałowi. Próbuję sobie przypomnieć, czy był taki moment, że w polskich bankach spadały kapitały. Chyba nie. Były momenty, że fundusze własne nie rosły albo rosły bardzo wolno, ale spadków nie było. A spadek o 40 mld zł to jest gigantyczna zmiana dla sektora. Sam koszt wakacji kredytowych - kilkanaście miliardów - przekłada się na spadek możliwości udzielenia nowych kredytów hipotecznych o 340 mld zł. Inaczej mówiąc, chodzi o jakieś 700 tys. mieszkań.
Zwykle mówi się: „banki sobie poradzą”.
Mówi się też, że my zawsze narzekamy, a rzeczywistość okazuje się inna. Powiem tak: spadek „produkcji” hipotek o 70 proc. - tak to wygląda w tej chwili - to nie jest teoria.
Być może to bardziej kwestia braku popytu przez wysokie stopy procentowe.
Ale też banki nie prowadzą aktywnych działań sprzedażowych. Dlaczego? Właśnie ze względu na te wszystkie jednorazowe zdarzenia, które kosztowały nas w sumie dziesiątki miliardów złotych. Na koszt banków uruchomiono rządowy program pomocy dla klientów. To powoduje niepewność w sektorze finansowym. Nie wiadomo, czy nie pojawi się jakaś nowa interwencja.
W innych krajach nie ma wakacji kredytowych, ale obligacje również mocno tanieją, z czym wiążą się duże obawy. Pierwszy z brzegu przykład: Włochy. Można sobie wyobrazić, że problemy z kapitałami dotyczą też banków w innych krajach. Czy tam też narzekają?
Wyzwania związane z wyceną obligacji oczywiście są też w innych krajach. Różnica polega na tym, że u nas był wzrost z 2 proc. do nawet 8-9 proc. We Włoszech jest lament, że był wzrost z 1 proc. do 4 proc. Zjawisko to samo, tylko u nas w skali kilkakrotnie większej.
U nas banki mają straty na obligacjach, ale równocześnie muszą płacić podatek bankowy w wysokości prawie 0,5 proc. aktywów. W innych krajach - jeśli taki podatek w ogóle występuje - jest znacznie mniejszy. Mówiąc „znacznie”, mam na myśli mniejszy np. o 90 proc. Zwykle ten podatek jest też kosztem uzyskania przychodu. U nas nie jest. W innych krajach nie ma też czegoś takiego jak wakacje kredytowe czy „drobiazgów” jak 1,5 mld zł na FWK.
Porozmawiajmy o wpływie na gospodarkę. Czy widać, że banki już w tej chwili ograniczają kredytowanie firm - jakichś konkretnych branż, jakiś rodzaj kredytów jest trudniej dostępny?
Przy tej trudnej sytuacji, jeśli chodzi o kapitały, ograniczania akcji kredytowej w odniesieniu do firm nie ma. W niektórych typach finansowania - np. w kredycie obrotowym czy faktoringu są notowane wręcz duże wzrosty. To wynika w dużej mierze z wysokiej inflacji. Żeby firma utrzymała wolumen produkcji czy sprzedaży sprzed roku przy znacząco wyższych cenach, potrzebuje też odpowiedniego zwiększenia środków obrotowych. Ale równocześnie wszyscy mówią, że popyt na kredyt inwestycyjny leży. Mamy też duże spadki w kredytach detalicznych. To nam w pewien sposób pomaga. Gdyby był popyt na wszystkie rodzaje kredytu, to banki stawałyby przed dylematami, kogo finansować.
Czy faktycznie ten dylemat może się pojawić?
Tu ważna jest też inflacja. Jeśli ona wynosi 20 proc., to dla utrzymania realnej wartości finansowania, ono powinno się zwiększyć o 20 proc. A my mamy spadek kapitałów, który ogranicza możliwości banków. Widzę niebezpieczeństwo, że kapitałów nie uda się odbudowywać na tyle szybko, by choćby zachować ich realną wartość.
Jednorazowe zdarzenia obniżające wyniki są w tym roku. Perspektywy zysków w 2023 r. są dużo lepsze.
To prawda, stopy procentowe są wysokie. Ale przy spowolnieniu gospodarczym rośnie ryzyko kredytowe. No i nie wiemy, czy nie pojawią się kolejne pomysły regulacyjne. Ingerencja państwa nie musi dotyczyć wprost banków. Mamy np. ograniczenia dotyczące cen energii elektrycznej. W przypadku zielonej energii to 300 zł za megawatogodzinę. Co z firmami, które sfinansowały instalacje OZE kredytem przy wyższych założonych cenach? Jeśli cena wytworzenia to np. 300 zł plus koszty finansowania i bieżące, to powinna być jakaś marża - jak mam w takiej sytuacji podpisać umowę kredytową? Myślę, że ta branża akurat ma kłopot. Ale to również wyzwanie dla sektora finansowego, który chciałby finansować transformację energetyczną, ale właściwie, mam nadzieję, że chwilowo, nie może.
Rozmawiał Łukasz Wilkowicz