Kiedy obecny rząd w 2018 r. zdecydował się wprowadzić przynajmniej częściowo budżetowe finansowanie ochrony zdrowia (do tej pory mieliśmy na leczenie tyle, ile uzbieraliśmy, od teraz miał dokładać budżet), uważałam, że to odważny krok, na który nie zdecydowali się poprzednicy. A kiedy słyszałam, żebym nie była naiwna, bo gdy tylko zaczną się kłopoty budżetowe, to z tych 6 czy 7 proc. PKB gwarantowanych na zdrowie i tak niewiele zostanie – znowu broniłam systemu.

Muszę zacząć od wyznania: wierzę w państwo jako instytucję. Zawsze uważałam, że powinno się stawiać na publiczną edukację, gromadziłam argumenty do rozmów ze sceptykami (a takich w moim otoczeniu nie brakuje): publiczne szkoły mają lepsze boiska, są bliżej domu, z zaangażowanymi nauczycielami, uczą życia społecznego. Wierzę też w publiczny system ochrony zdrowia: przeprowadziłam niezliczone rozmowy o tym, że nie należy stawiać na nim kreski. Dentysta? Spróbuj na NFZ. Naprawdę się opłaca. Specjaliści? Warto podzwonić, na pewno gdzieś jest lepszy termin. Badania diagnostyczne? Można zrobić bezpłatnie.
To wyznanie robię nie bez przyczyny. Bo moja wiara co i rusz zostaje nadwyrężona. Nie z tego powodu, że zderzam się z rzeczywistością (choć to też), i nie z tego powodu, że mogę nie zgadzać się z ideologią prezentowaną przez rządzących. Chodzi o to, że po prostu jestem robiona – przepraszam za kolokwializm, ale trudno inaczej to nazwać – w bambuko. O edukacji pisać nie będę, bo zmiany są robione dość jawnie. Jednak przy zdrowiu mam wrażenie, że jesteśmy wpuszczani w maliny cichcem.
Argumentowałam, że przecież w ustawie jest jasno zapisane, że jak pieniądze ze składki nie będą stanowić co najmniej tych 6 czy 7 proc. PKB, to budżet dosypie. No i po raz kolejny okazało się, że nie miałam racji. Bo jak się chce, to można. Ba, można zrobić taką woltę, żeby chyłkiem (przy okazji przepisów dotyczących kształcenia lekarzy) wprowadzić zmianę, która całkowicie wypaczy ideę budżetowego finansowania. I doprowadzić do tego, żeby z naszych składek były opłacane potrzeby, które nawet przed zmianą finansował budżet. Mówię m.in. o leczeniu nieubezpieczonych dzieci czy osób w kryzysie bezdomności, o szczepieniach, leczeniu AIDS, finansowaniu ratowników medycznych.
Rach-ciach – i od teraz pieniądze na wymienione obszary będą z naszej składki. Czyli na naszych oczach dokonuje się wolta o 180 stopni: dzięki nowemu pomysłowi nie tylko jest szansa, że z budżetu niewiele trzeba będzie dosypać, lecz także będzie można uszczknąć z naszej składki. Jak to możliwe? Traf chce, że z powodu inflacji nasze składki tak wzrosną, że niemal osiągną gwarantowany odsetek PKB. Rząd więc korzysta z sytuacji i chce sięgnąć do tej kwoty i z niej sfinansować masę zadań, które były finansowane z innych źródeł. I nie chodzi o jakąś drobnicę, o nie. Chodzi o 13 mld zł. To 10 proc. przyszłorocznego budżetu na zdrowie, to tyle, ile wynosi roczny budżet na całą specjalistykę (nawet ciut więcej – bo w przyszłym roku na ten cel ma być 11,6 mld zł), to dwa razy więcej niż na programy lekowe, czyli kosztowne leczenie ciężkich chorób, albo dwa i pół raza więcej niż na leczenie psychiatryczne w przyszłym roku. Pieniędzy na leczenie z NFZ będzie obiektywnie mniej.
Obrońcy tego rozwiązania mówią, że przecież nic się nie zmieni, bo kwota pozostaje – odsetek PKB będzie ten sam; zmienia się tylko kieszeń, z której się ją wyjmie. To jednak nieprawda. Gdyby nie ta zmiana, budżet musiałby dosypać więcej. A NFZ miałby więcej na leczenie. PKB na zdrowie liczy się (zgodnie z ustawą) wobec PKB sprzed dwóch lat, więc w momencie wysokiej inflacji ta kwota w odniesieniu do obecnego PKB jest coraz mniejsza. Dzięki temu pojawia się możliwość robienia oszczędności budżetowych. Nie oburza mnie fakt, że będzie mniej pieniędzy na leczenie; oburza mnie, że rząd, korzystając z sytuacji, kombinuje. I znów nadwyrężył coś, co uważam za kluczowe dla budowania państwa – zaufanie obywateli. Niestety nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. ©℗