Zachód płaci dziś za to, że przez całe dekady stosował outsourcing przy produkcji kluczowych surowców. Zyski z tego tytułu były wysokie. A jak wysoka będzie teraz cena za tamtą beztroskę?

Wiosna 2022 r. pokazała Zachodowi naturalne granice modelu opartego na tzw. Offshoringu, czyli na stosowaniu procesu, który polega na takim rozciągnięciu globalnych łańcuchów dostaw, żeby było jak najtaniej. Inwestorzy szli po surowce do Rosji, Ameryki Łacińskiej albo do Azji. Dokąd się tylko dało. Szli, bo… mogli. Po upadku żelaznej kurtyny i nastaniu nowego „Pax Americana” w tej kwestii nie było w zasadzie żadnych blokad ani ograniczeń. Przynosiło to Zachodowi wiele – liczonych w miliardach – korzyści. Po pierwsze, pozwoliło zachodnim korporacjom na minimalizację kosztów. Po drugie, umożliwiło zalanie światowych rynków coraz tańszymi produktami. A po trzecie, oddaliło na krańce świata wszelkie brudne i niezbyt chlubne (ekologia, prawa człowieka, wyzysk) aspekty

tworzenia produktów i usług potrzebnych do zapewnienia mieszkańcom Zachodu komfortu, do jakiego się już przyzwyczaili. Tak powstał kościec neoliberalnej globalizacji, jaką znamy. Strategicznie ryzykowny i moralnie mocno zakłamany, ale jednak niesamowicie zyskowny.

Ten model funkcjonował doskonale za zasłoną dominującej ideologii. Czasem była to obezwładniająca opowieść o dobrodziejstwach wolnego handlu i płynących stąd korzyściach dla wszystkich (popularnie zwanych „win-win”). Czasem mieliśmy ideologię „końca historii” i „wiecznego pokoju” (bo przecież – mówiono – kraje, które handlują ze sobą na potęgę, zastanowią się kilka razy, zanim sięgną po broń przeciwko sobie). Za wszystkim zaś stały wielkie interesy beneficjentów takiego układu sił. Głównie największych zachodnich korporacji, które przyzwyczaiły się już do osiąganych latami krociowych zysków. A zyski te były tak duże, że wystarczało nawet na dzielenie się nimi z lokalnymi elitami i oligarchią wyspecjalizowaną w dostarczaniu surowców potrzebnych Zachodowi.

W efekcie Zachód niepostrzeżenie popadł w uzależnienie od tanich i dostępnych na jedno pstryknięcie palców surowców. Pisząc zbiorczo„surowce”, należy mieć przed oczami głównie ich trzy podstawowe podgrupy. To znaczy: (1) surowce energetyczne, a więc to wszystko, z czego robi się paliwa dające nam mobilność, ciepło, elektryczność, rozwój i komfort; (2) żywność: zboża, mięso, oleje, czyli to wszystko, z czego produkuje się potem artykuły spożywcze; (3) metale, w tym te rzadkie. O nich mówi się stosunkowo najmniej, bo raczej nie trafiają do końcowego odbiorcy. Trzeba jednak pamiętać, że bez tych zasobów nie byłoby wielu towarów, bez których nie wyobrażamy sobie już chyba normalnego funkcjonowania, to znaczy smartfonów, komputerów, silników samochodowych, ani tak bardzo wyczekiwanych „zielonych technologii”. To właśnie produkcję tych surowców

Zachód postanowił w okresie globalizacji totalnie „wyoutsourcować”. Zwijając własny sektor rolniczy albo zaprzestając u siebie (z różnych przyczyn: wizerunkowych, oszczędnościowych itp.) poszukiwań i eksploatacji skarbów ziemi. Wielu ostrzegało przed opłakanymi skutkami takiej globalizacji. Ekonomiści MFW Lukas Boer, Andrea Pescatori i Martin Stuermer jesienią 2021 r. napisali tekst „Energy Transition Metals”. Mowa w nim o rynku tych surowców, które mają kluczowe znaczenie, jeśli chodzi o transformację energetyczną. Autorzy tekstu przypominali, że rozwój energetyki odnawialnej to niestety nie tylko czyste powietrze, lecz także skokowy wzrost zużycia niektórych metali. A więc cały szereg nowych zagrożeń. Zarówno ekologicznych, jak i geopolitycznych. Chodziło zwłaszcza o miedź, nikiel, kobalt oraz lit. To cztery metale, bez których nie będzie możliwy nowy zielony ład. Im szybsza ma być transformacja energetyczna, tym więcej będziemy ich potrzebowali. Załóżmy, że rozwinięty świat na serio idzie w kierunku zeroemisyjności i zrealizuje ten cel do 2040 r. Co się więc dzieje z popytem na wspomniane metale? W przypadku miedzi mamy skok dwukrotny. Popyt na nikiel rośnie czterokrotnie! Na kobalt – dziesięciokrotnie, zaś na lit – czterdzieści razy. Jednocześnie światowa produkcja wspomnianych metali jest dość mocno skoncentrowana i wygląda w sposób następujący. W przypadku litu największe złoża znajdują się w Australii, Chinach i w Chile. Kobalt występuje w Kongu, Australii i na Kubie. Nikiel to Indonezja, Australia, Rosja i Brazylia. A lista miedziowych potentatów składa się z takich krajów jak Chile, Peru oraz Chiny.

Kogoś na tej liście brakuje? Tak, zgadza się. Brakuje krajów zaliczanych do Zachodu (z wyjątkiem wspomnianej Australii). Jest na niej zaś cały szereg państw, które mają z Zachodem pokomplikowane relacje, a nieraz nawet wrogie. Większość tych państw przecież nie do końca akceptuje światowy porządek „dziobania”, zwany w naszej części świata globalizacją. W ten sposób dochodzimy więc do samego sedna problemu. Oto bowiem na naszych oczach surowcowi poddostawcy zaczęli się orientować, że mają w ręku coś, czego Zachód nie ma. Wielu z nich pewnie wystarczają zyski czerpane z tego układu. Niektórzy jednak postanowili zagrać o wyższą stawkę. To właśnie przypadek Rosji Putina. Kraju, który na podstawie gazowo-naftowych zysków chciał odbudować swoje utracone imperium. A ilu jeszcze będzie chciało pójść podobną drogą? I umościć się w układzie sił na linii bogata Północ–biedne Południe. Azja, Ameryka, Afryka – lista jest naprawdę długa.

Na sprawę można i trzeba spojrzeć jeszcze szerzej. Dobrze opisał to w marcu (już po rosyjskiej inwazji na Ukrainę) Zoltan Pozsar z Credit Suisse. „Przyzwyczailiśmy się, że przez ostatnie dekady pieniądz nie był na Zachodzie żadnym problemem” – powiedział Pozsar i dodał też, że kraje bogate miały bowiem pod kontrolą wszystkie jego kluczowe oblicza. Mamy zatem cztery takie oblicza i są to:

1.Pieniądz parytetowy – rządy i banki centralne zachodnich potęg gwarantowały, że różne formy pieniądza będą bez problemu podlegały płynnej wymianie. I tak było: rezerwy bankowe stawały się gotówką. Depozyty w jednym banku były z łatwością przepisywane do innych banków. A gdy system się chwiał (jak w 2008 r.), wkraczało państwo i gwarantowało ciągłość owej wymiany.

2.Stopy procentowe – czyli cena pieniądza przyszłego, który pożyczamy dziś. O jego cenie decydowały oczywiście banki centralne. Tu problemu nie było.

3.Kursy walutowe – tu też Zachód (a zwłaszcza Stany Zjednoczone) trzymał w ręku wszystkie asy. Działo się tak dlatego, że dolar amerykański odpowiadał w naszych czasach za 70–80 proc. wszystkich rezerw dewizowych świata.

4.Poziom cen – czyli mówiąc kolokwialnie inflacja, która przez ostatnie 40 lat nie była na Zachodzie problemem. Była to konsekwencja pełnej dominacji na polach 1–3.

„Wzrost cen jest zatem miarą nowego typu pieniądza, który właśnie wszedł na scenę. To pieniądz towarowy. Jednocześnie to jedyny pieniądz, którego dziś brakuje Zachodowi"

„Offshoring – proces polegający na takim rozciągnięciu globalnych łańcuchów dostaw, żeby było jak najtaniej

Pozsar nie twierdzi bynajmniej, że potęga Zachodu ulegnie erozji na wyżej wymienionych obszarach. Zachód wciąż w pełni kontroluje wszystkie cztery oblicza pieniądza. A banki centralne – takie jak amerykański Fed czy unijny EBC – mogą sobie w razie potrzeby wydrukować wszystkie pieniądze świata.

Ale są rzeczy, których wydrukować się nie da i nie mogą tego zrobić ani Fed, ani EBC. Nie mogą bowiem stworzyć „jednym kliknięciem” wspomnianych wyżej surowców. A więc ropy, gazu, pszenicy albo metali. Efekt? To właśnie te produkty najmocniej drożeją dziś na świecie, pchając inflację do nienotowanych od dawna poziomów.

Wzrost cen jest zatem miarą nowego typu pieniądza, który właśnie wszedł na scenę. To pieniądz towarowy. Stanowi piąte oblicze pieniądza, które trzeba dodać do wymienionych czterech. Jednocześnie to jedyny pieniądz, którego dziś brakuje Zachodowi. W efekcie ów pieniądz towarowy będzie drożał, powodując szereg ważnych zmian. Konsekwencje już widać. A będzie ich jeszcze więcej.

Pojawią się one również dlatego, że Zachód zaczął się orientować, w jakiej znalazł się matni, w którą zresztą sam się zapędził. Pod wpływem szoku po rosyjskiej inwazji na Ukrainę (a także po tym jak wiele zasobnych w surowce krajów nie zechciało przyłączyć się do zachodniej próby obłożenia Rosji sankcjami) Zachód postanowił działać.

Pojawiła się koncepcja (mówiła o tym Janet Yellen, sekretarz skarbu USA) „friendshoringu”, oznaczająca „przesuwanie produkcji do przyjaciół”, a dokładniej do pewnych i sprawdzonych pod względem geopolitycznych lojalności krajów. Chodzi o to, by Zachód w przyszłości uważniej dobierał sobie poddostawców kluczowych surowców i przy ich wyborze kierował się nie tylko wizją potencjalnych zysków, lecz także geopolitycznymi rachubami. Przeciwnicy takiego zwrotu zaczynają oczywiście już bić na alarm. A biznesowe media zachodniego świata pełne są tekstów ostrzegających przed nowym uderzeniem w globalizację. Oczywiście wzrost kosztów produkcji, a więc i trwały wzrost cen towarów, związany z takim odcięciem się od części niepewnych dostawców jest realnym scenariuszem. A to związane jest także z tym, że z nadchodzącym potencjalnym „friendshoringiem” czekają nas również spore zmiany w samej mechanice globalizacji. Dla przykładu dotyczy to również rynku ropy, który dopasowany był do poprzedniej siatki globalizacyjnej. Jeśli więc teraz rosyjska ropa Urals zamiast do Hamburga czy Rotterdamu będzie miała płynąć do Chin, to trzeba będzie totalnie przebudować wiele portów, ewentualnie ułożyć setki tysięcy kilometrów rurociągów oraz zadbać o bezpieczeństwo nowych tras. Podobnie z ropą z Bliskiego Wschodu, która musiałaby popłynąć do Europy w dużo większych ilościach, żeby zastąpić surowiec z Rosji. I tu mamy ten sam problem na poziomie logistyki. To nie są oczywiście wyzwania niemożliwe do pokonania. Ale trzeba się pogodzić z tym, że w dającej się przewidzieć przyszłości transport ropy będzie jednak trwał znacznie dłużej i będzie obarczony nowymi zagrożeniami. W efekcie jego koszt trwale wzrośnie. Ergo – trzeba pogodzić się z tym, że inflacja stanie się na lata stałym towarzyszem obrotu gospodarczego.

A może należy raczej odbudowywać na Zachodzie własną produkcję surowców? Może należy. Ale co wtedy z przeróżnymi – np. ekologicznymi – kosztami takiego „reshoringu”? Czy liberalne i przyzwyczajone do niebrudzenia sobie rąk pokolenia młodych obywateli zechcą to zaakceptować? A co jeśli strategicznie mądre decyzje nie będą już decyzjami najtańszymi?

Na dodatek cały czas (w tle) będzie rosło znaczenie wydatków na wojsko. W czasach dominacji pieniądza finansowego bezpieczeństwo jego przepływu gwarantowały banki centralne i potężny system finansowy. Gdy w siłę urośnie pieniądz surowcowy, ktoś inny będzie musiał zadbać o bezpieczeństwo i płynność dostaw. Ktoś będzie musiał chronić kluczowe porty i przesmyki. Tym kimś będą armie. A terminy, takie jak np. „dyplomacja kanonierek”, znana z podręczników historii, znów mogą trafić do naszego codziennego żargonu. Dlatego też we wszystkich ekonomicznych kalkulacjach trzeba to brać pod uwagę.

Czy Zachód się obroni? Pewnie tak. Na razie wygląda na to, że z całego tego konfliktu o surowce wyjdzie osłabiony. Czy aż tak, jak Wielka Brytania, która po I i II wojnie światowej musiała uznać nowy układ sił z Ameryką i Związkiem Radzieckim w rolach głównych?

Pożyjemy, zobaczymy. Zwłaszcza że napięcia i konflikty, które widzimy wokół nas, to może być dopiero początek, a nie odosobniony jednorazowy kryzys.

Rafał Woś, publicysta