Skupianie się na tym, jak szybujące ceny wpływają na młodych, wykształconych mieszkańców dużych miast, zaburza obraz, który jednoznacznie wyłania się z danych.

Kilka tygodni temu pół polskiego internetu miało ubaw po pachy, czytając artykuł „Gazety Wyborczej” o problemach klasy średniej z inflacją. Ten o Pawle, który zamiast na Seszelach będzie musiał spędzić wakacje w Turcji, bo inaczej nie starczy mu na wykończenie 200-metrowego domu pod Warszawą. O dziecku Agaty, które odtąd będzie jadło lody tylko z Żabki, zamiast z cukierni. I o Marku, który nie kupi nowego upragnionego psa do domku z ogródkiem.
To jednak nie młodzi przedstawiciele wyższej klasy średniej z jednym dzieckiem (bo to ich głównie dotyczyły bolączki opisywane we wspomnianym artykule) tracą na inflacji. Badania pokazują, że wzrost cen najbardziej uderza w najuboższych, rodziny wielodzietne, rolników oraz starszych – emerytów i rencistów.

Niskie ceny rosną szybciej

Wynika to przede wszystkim ze struktury wydatków tych grup. Koszyki najbiedniejszych z reguły są mniej zdywersyfikowane. Największy udział mają w nich wydatki na dobra niezbędne i niezastępowalne, takie jak żywność, energia czy woda. Bogatszym łatwiej się dostosować do szybkiego wzrostu cen, bo mają większe pole manewru w swoich decyzjach zakupowych. Dobrze obrazuje to opracowanie Guillema Vidala i Davide Villaniego „Whom Does Inflation Hurts Most?” (Kogo najbardziej boli inflacja?) przygotowane niedawno dla Komisji Europejskiej. Ekonomiści podzielili 17 wybranych europejskich społeczeństw wedle dochodu na pięć kwintyli – od 20 proc. najmniej zarabiających po najbogatsze 20 proc. Okazało się, że w ośmiu krajach UE inflacja w przypadku pierwszego kwintyla była o 2–5 pkt proc. wyższa niż w przypadku piątego. Na przykład we Włoszech wzrost cen płaconych przez najuboższych był o 5,3 proc. wyższy od tych płaconych przez najbogatszych. W sześciu państwach – w tym w Polsce – procentowo inflacja dla obu grup była mniej więcej taka sama. Większe – średnio – obciążenie osób mniej zarabiających to przede wszystkim efekt wzrostu cen energii. We wspomnianych Włoszech 12,7 proc. wydatków niezamożnych idzie na energię, najbogatszych – trzy razy mniej.
Inflacja jest więc najczęściej regresywna. Ale nawet w Polsce, gdzie – jak wynika z badania Vidala i Villaniego – ceny wzrosły podobnie dla obu „skrajnych” kwintyli, najmocniej odbija się to na poziomie życia osób o niskich dochodach. Procentowo wydają one największą część swojego budżetu na żywność i napoje bezalkoholowe (35,2 proc.), dalej na prąd (16 proc.) i wodę (10,1 proc.). Zamożni również przeznaczają największą porcję dochodów na jedzenie (18,7 proc.), ale kolejne pozycje przedstawiają się już inaczej: transport (12,2 proc.) oraz ex aequo energia oraz rekreacja i kultura (po 9,7 proc). W czerwcu 2022 r. solidny wzrost cen widać było we wszystkich działach (także żywności – 14,2 proc.), ale najwyraźniejszy był właśnie w przypadku transportu (33,4 proc.), użytkowania mieszkania i nośników energii (24,2 proc.) oraz restauracji i hoteli (15,9 proc.) – czyli akurat tych pozycji, które u zamożniejszych zajmują większą część koszyka.
Dysproporcje w obciążeniu inflacją to nie tylko kwestia różnic w koszykach. Greg Kaplan i Sam Schulhofer-Wohl w artykule „Inflation at the Household Level” z 2017 r., pokazali, że wynika to również z tego, że zamożni i mniej majętni kupują różne dobra i usługi w ramach tych samych kategorii. A ich ceny nie kształtują się tak samo – np. ceny tańszych koszul z poliestru będą się zmieniały inaczej niż droższych koszul z jedwabiu. Ekonomiści przeanalizowali ponad 500 mln transakcji 50 tys. amerykańskich gospodarstw domowych zawartych w latach 2004–2013 (na podstawie kodów kreskowych zeskanowanych w sklepach). Okazało się, że ceny towarów kupowanych przez biedniejszych Amerykanów rosną szybciej niż te, po które sięgają zamożniejsi. W efekcie w tym okresie skumulowana inflacja, jaka dotknęła osoby zarabiające poniżej 20 tys. dol. rocznie, była o około 8 proc. wyższa niż ta, która dotyczyła osób zarabiających powyżej 100 tys. dol.
Zjawisko to inaczej uderza zatem w kogoś, kto do tej pory kupował luksusowe dobra i usługi, a inaczej w kogoś, kogo stać było tylko na najtańsze rzeczy. Zwłaszcza gdy realnie zarabiamy mniej niż do tej pory. Czerwcowe wynagrodzenia w Polsce wzrosły rok do roku o 13 proc., podczas gdy inflacja wyniosła 15,5 proc.

Życie na minusie

Z badania budżetów gospodarstw domowych przeprowadzonego przez GUS wynika, że w 2021 r. udział wydatków w dochodzie rozporządzalnym na osobę wzrósł – z 63 proc. do 63,8 proc. Oznacza to, że choć w kieszeni mamy więcej pieniędzy, to wydawać musimy jeszcze więcej. I w efekcie jesteśmy w stanie mniej odłożyć. Dolny kwintyl społeczeństwa – czyli 20 proc. najmniej zarabiających Polaków – jest wręcz na minusie, czyli wydaje więcej, niż wynosi ich dochód rozporządzalny – i trend ten pogłębia się od kilku lat. W 2021 r. ich wydatki były o ponad połowę wyższe niż ich dochody. W praktyce oznacza to, że taka rodzina wydawała o 335 zł więcej na osobę, niż zarabiała. Niedobory zwykle pokrywała, pożyczając od krewnych i znajomych, biorąc chwilówki bądź odkładając opłaty na później z nadzieją, że kiedyś będzie lepiej.
Niezależnie od kryterium dochodowego inflacja uderza szczególnie także w rodziny wielodzietne. Świadczenia od państwa nie równoważą kosztów wiążących się w wychowaniem i edukacją dzieci, a z roku na rok dysproporcja ta się powiększa. Kolejna grupa, w którą wyraźnie uderza wzrost cen, to rolnicy. W czerwcu inflacja ich koszyka dóbr wyniosła aż 19,6 proc. To dla nich wzrost cen transportu jest szczególnie odczuwalny (w ich koszyku „waży” on 10,9 proc., wobec 9,5 proc. ogółem). Domy wolnostojące, w których zwykle mieszkają rolnicy, oznaczają też wyższe wydatki na elektryczność (jej koszty to w ich koszyku 5,9 proc. wobec 4,5 proc. dla całego społeczeństwa) i ogrzewanie (np. na węgiel kamienny wydają 4 proc. swoich dochodów, średnia to 1,5 proc.). Skutki inflacji niweluje jedynie fakt, że udział wydatków w dochodzie rozporządzalnym tej grupy jest relatywnie najniższy – 46,9 proc. Dużo gorzej relacja ta wygląda w przypadku rencistów i emerytów – w 2021 r. udział wydatków w dochodzie wynosił u nich odpowiednio 79,7 proc. i 69,6 proc. W tym roku wskaźnik waloryzacji rent i emerytur wyniesie 7 proc., co oznacza, że wartość ich świadczeń realnie spada.
Skupianie się w publicystyce na losie młodych, wykształconych z większych miast zaburza więc obraz, który jednoznacznie wyłania się z danych: inflacja najbardziej uderza w starszych i biedniejszych mieszkańców mniejszych ośrodków oraz rodziny wielodzietne. Oczywiście los tych, którym udaje się coś oszczędzić, też nie jest do pozazdroszczenia. Polacy trzymają pieniądze głównie w gotówce i na rachunkach bieżących w banku. Te, siłą rzeczy, są bardzo nisko (albo wcale) oprocentowane, a w konsekwencji tracą dziś mocno na wartości. Także posiadanie lokat bankowych nie gwarantuje utrzymania realnej wartości pieniądza. Jednym ze sposobów na ratowanie swoich pieniędzy są obligacje skarbowe indeksowane inflacją – ale i tu nie można mówić o wielkim zysku, raczej o utrzymaniu realnej wartości swoich oszczędności. Walka z szybującymi cenami to zatem nie fetysz monetarystów, tylko dbałość o tych, których portfele coraz bardziej świecą pustkami.