Powody braku nowelizacji budżetu są dwa. Pierwszy to dobra sytuacja w finansach publicznych. Drugi – to obawa przed otwarciem licytacji zainteresowanych grup.

Premier nie wyklucza wprowadzenia nowych podatków / PAP
W piątek GUS pokazał dane o inflacji, która wyniosła 15,5 proc. To zła wiadomość i dla gospodarki, i dla Polaków, ale jej ubocznym skutkiem są rosnące wpływy budżetowe. I nie tylko. Jak wynika z informacji DGP, do końca czerwca na rachunki ZUS z tytułu wszystkich składek, także na NFZ, łącznie wpłynęło 181,3 mld zł. Tymczasem rok wcześniej było to 159,2 mld zł.
Z kolei jeśli chodzi o dochody budżetu państwa, najnowszych danych jeszcze nie ma, ale już po majowych było widać, jak bardzo zyskuje. W ciągu pięciu miesięcy tego roku do budżetu z tytułu wszystkich podatków wpłynęło 192 mld zł - o 30 mld zł więcej niż rok temu. I to mimo wprowadzenia Polskiego Ładu, który per saldo oznacza dużą obniżkę podatków.
- To nie jest zaskoczenie, a potwierdzenie tego, że sytuacja finansów publicznych jest dobra: nie tylko budżetowa, ale także w sektorze ubezpieczeń społecznych - mówi główny ekonomista PKO BP Piotr Bujak.
Bardzo dobre dla finansów publicznych pierwsze półrocze sprawiło, że zainteresowanie nowelizacją tegorocznej ustawy budżetowej spadło w rządzie w zasadzie do zera, choć widać już pierwsze oznaki hamowania gospodarki. - Ryzyka dla wzrostu gospodarczego koncentrują się w IV kw., więc na tym etapie nie jest niespodzianką, że rząd nie zamierza budżetu zmieniać. Jeśli szukać momentu na ewentualną nowelizację, to raczej pod koniec roku, tyle że jest pytanie, po co ją wtedy robić - wyjaśnia Jakub Borowski, główny ekonomista Credit Agricole.
Drugi powód jest związany z polityką i sytuacją społeczno-gospodarczą. Rząd się boi, że gdyby zaczął dyskusję o zmianach budżetu w tym roku, to będzie miał kolejkę chętnych po pieniądze. Z operacji, której celem miałaby być głównie techniczna korekta, zrobiłyby się przedwyborcze podchody. - Nie chcemy w przedwyborczym roku otwierać nowego koncertu życzeń - mówi osoba z rządu.
Rząd ma świadomość, że wyższa inflacja będzie napędzała skalę roszczeń płacowych w grupach, których dochody są uzależnione od budżetu - od nauczycieli i urzędników po emerytów i rencistów. W przyszłorocznym budżecie państwa, nad którym trwają prace, mają być one uwzględnione, choć dyskusja, na jakim poziomie, dopiero przed nami. Na razie rząd mówi o 7,8 proc. podwyżki dla budżetówki, ale należy to raczej traktować jako pozycję przetargową przed właściwym przygotowaniem ustawy budżetowej. Waloryzacja emerytur i rent będzie zaś dwucyfrowa, pytanie tylko, jak wysoka. Wiadomo, że ma kosztować między 20 a 30 mld zł.
Przy okazji pojawia się dyskusja o nowych daninach. Ostatnio prezes PiS Jarosław Kaczyński w kontekście banków, a potem premier Mateusz Morawiecki w kontekście firm energetyczno-paliwowych mówili o takiej możliwości. - Albo poprzez regulatora, albo same spółki wypracują mechanizm podzielenia się zyskami z obywatelami, albo wprowadzimy - tak jak Francja, Anglia, Hiszpania - podatek od zysków nadzwyczajnych na te spółki gazowe, energetyczne, które mają, rzeczywiście, bardzo wysokie zyski - mówił Morawiecki. Według naszych rozmówców z rządu te wypowiedzi miały być rodzajem werbalnej interwencji i presji na spółki, żeby nie zwiększały cen, a tym samym inflacji. W zeszłym tygodniu prezes Urzędu Regulacji Energetyki zapowiadał w DGP możliwość kilkudziesięcioprocentowych podwyżek cen prądu.
Sprawa wypowiedzi premiera ma jeszcze inny kontekst. Opozycja otwarcie, przeciwnicy w rządzie nieoficjalnie, podnoszą zarzut, że jej efektem były spadki kursów spółek na GPW. We wpisie na Twitterze senator PO Stanisław Gawłowski napisał, że po wypowiedzi premiera wartość spółek energetycznych spadła o ponad 7 mld, i zapowiedział zawiadomienie Urzędu Komisji Nadzoru Finansowego. - To absurdalne zarzuty. Rząd ma prawo zapowiadać prace nad nowymi podatkami - komentuje rzecznik rządu Piotr Müller.