Czy na horyzoncie widać już lepsze czasy dla naszych portfeli? Niestety, analitycy nie mają dobrych wieści, przynajmniej jeśli chodzi o kilka najbliższych miesięcy.
Czy na horyzoncie widać już lepsze czasy dla naszych portfeli? Niestety, analitycy nie mają dobrych wieści, przynajmniej jeśli chodzi o kilka najbliższych miesięcy.
Według danych GUS z 29 kwietnia wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych wzrósł w tym miesiącu rok do roku o 12,3 proc. Żeby znaleźć zbliżony odczyt, musielibyśmy się cofnąć do 1998 r. Według wstępnego opracowania GUS inflację w górę ciągną najbardziej ceny paliw, nośników energii i artykułów spożywczych. Warto na marginesie wspomnieć, że licząc wskaźnik cen towarów i usług konsumpcyjnych (czyli potocznie właśnie inflację), urząd zbiera informacje na temat ponad 230 tys. cen na rynku. Przyporządkowuje je następnie do pewnych szufladek, którym nadaje odpowiednie wagi. Ten statystyczny zabieg jest potrzebny, ponieważ inną część swojego dochodu przeznaczamy na jedzenie (średnio ok. 26 proc.), a inną część np. na edukację (średnio ledwie ponad 1 proc.). Jeżeli więc podręczniki drożeją w zastraszającym tempie, to nie będzie to miało wielkiego wpływu na samą inflację, ponieważ ich udział w ogólnym koszyku naszych wydatków nie jest duży.
Nie przeceniajmy
Zdanie sobie z tego sprawy jest o tyle istotne, że pozwala zrozumieć, co wpływa na drożyznę, jakie instrumenty do walki z inflacją ma władza i jak (i czy w ogóle) możemy przewidywać jej rozwój. Tymczasem sondaż przeprowadzony na zlecenie „Rzeczpospolitej” pokazuje, że Polacy mają w najlepszym razie blade pojęcie o tym, skąd inflacja się bierze. Niemal 39 proc. sądzi, że wywołuje ją polityka rządu. Niemal 15 proc. uważa, że za inflację odpowiadają błędy Narodowego Banku Polskiego, a kolejne 17 proc., że wynika ona z agresji Rosji na Ukrainę. 13 proc. obwinia za nią politykę energetyczną UE, a zaledwie niecałe 9 proc. pandemię. W sumie ponad 50 proc. Polaków uważa, że drożyzna jest wynikiem działań władz. Gdyby tak było rzeczywiście, oznaczałoby to, że mają wpływ nie tylko na nasz region, lecz w zasadzie na cały glob.
Według danych Eurostatu w marcu średnia inflacja w Unii Europejskiej wyniosła 7,8 proc. Dla Polski europejski urząd statystyczny szacował wskaźnik na 10,2 proc. (według GUS, który używa nieco innej metodologii, w marcu sięgnęła 11 proc.). Jednak na Litwie inflacja przebiła 15 proc., a w Estonii niemal doszła do tego poziomu. W Czechach wyniosła prawie 13 proc. Dla żadnego państwa Europy Środkowo-Wschodniej wskaźnik nie był niższy niż 8 proc. Odpowiedzialne były te same co w Polsce czynniki – głównie wzrost cen utrzymania mieszkań (energia!) oraz paliw. Najniższa inflacja w Europie była na Malcie, we Francji, w Portugalii i Finlandii. I tylko na Malcie nie doszła do 5 proc. Mało tego, również Stany Zjednoczone odczuwają najwyższą inflację od dekad (8,5 proc. – ostatnio taki poziom odnotowano w latach 80. XX w.). Mało prawdopodobne, by premier Morawiecki czy prezes Glapiński dysponowali aż taką władzą.
Po pierwsze pandemia
Co więc realnie wpływa na inflację? Cóż, jest niemal zupełnie przeciwnie, niż myślą Polacy, którzy najważniejszym czynnikom przypisali we wspomnianym sondażu najmniejsze znaczenie. Przede wszystkim ceny podbijają zapotrzebowanie na energię po popandemicznym odbiciu inwestycyjnym (podaż energii nie nadąża za popytem), zerwanie łańcuchów dostaw, które wciąż się rekonfigurują (tzw. szok podażowy), i strumienie gotówki z programów pomocowych. Do tego dochodzi odłożony popyt i chęć odbicia sobie przez usługodawców chudych miesięcy. To są najwyższe składowe inflacji, które oddziałują na globalną gospodarkę. Tak, to prawda, od największych pandemicznych szoków związanych z lockdownami upłynęło już trochę czasu. Warto jednak pamiętać, że w gospodarce procesy mogą trwać miesiącami, jeśli nie latami.
Pandemiczna presja inflacyjna na początku roku już słabła (w lutym w Polsce spadła do 8,5 proc. z 9,4 proc. w styczniu), a następnie znów wystrzeliła. Co się stało po drodze? Oczywiście rosyjska agresja na Ukrainę. A wraz z nią podrożały paliwa płynne, gaz i żywność. Analitycy banku Pekao mówią nawet o „putinflacji”. Ich zdaniem działania zbrojne Rosji odpowiadają za około jedną trzecią obecnych odczytów inflacyjnych.
Polskie władze mają ograniczony wpływ na czynniki powodujące obecną drożyznę. Nie mogą ani zakończyć wojny, ani zdusić cen energii na globalnych rynkach. Nie są też w stanie przebudować łańcuchów dostaw. Ba, tych zmiennych po prostu nie mogą kontrolować poszczególne rządy. Również polityka podnoszenia stóp procentowych ma na nie nikłe przełożenie. Co więc nam pozostaje? Cóż, po prostu czekać, ponieważ wszystkie czynniki powodujące dzisiejszą drożyznę są przejściowe (co nie oznacza „krótkotrwałe”).
Szczyt przed nami
Kiedy więc możemy się spodziewać ulgi dla naszych portfeli? Cytowany w opracowaniu Pekao Przemysław Litwiniuk, członek Rady Polityki Pieniężnej, uważa, że szczyt inflacji czeka nas między lipcem a wrześniem. Jego zdaniem powinna się ona zatrzymać przed wartością 20 proc. To naprawdę bardzo dużo. 20-proc. wzrostu cen towarów i usług rok do roku nie widzieliśmy od połowy lat 90. Sami analitycy banku twierdzą jednak, że szczyt przypadnie na początek drugiej połowy obecnego roku, a więc w lipcu lub w sierpniu. Ich zdaniem inflacja nie powinna przekroczyć wartości 12,5 proc., czyli niewiele powyżej obecnej wartości.
Jest jednak jeden problem. Ich analiza pochodzi z 21 kwietnia, a więc sprzed momentu, w którym Rosja zakręciła nam kurek z gazem. Polska rocznie zużywa ok. 20 mld m sześc. błękitnego paliwa, z czego około połowy pochodzi z Rosji. Ograniczenie podaży może znów pchnąć jego cenę w górę.
Sytuacja jednak nie jest tak dramatyczna, na jaką wygląda na pierwszy rzut oka. Przede wszystkim roczny szczyt zużycia gazu mamy już za sobą. Wykorzystanie tego surowca jest największe podczas miesięcy zimnych, kiedy używa się go do ogrzewania. Warto również pamiętać, że mamy w dużej części zapełnione magazyny gazu. A zimą – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – do Polski popłynie już gaz nitką Baltic Pipe, która ma nam dawać niemal dokładnie tyle błękitnego paliwa, ile do niedawna kupowaliśmy od Rosji.
Na ten moment jest jeszcze jedno pocieszenie: przynajmniej w sektorze przedsiębiorstw wzrost płac delikatnie wyprzedza inflację. Przypomnijmy, że w marcu inflacja wyniosła 11 proc. W tym samym czasie uśredniony wzrost płac był na poziomie 12,4 proc. To oznacza, że wartość naszych pensji realnie rosła. Innymi słowy, mimo coraz wyższych cen na sklepowych półkach stać nas było – statystycznie – na coraz więcej.
A kiedy sytuacja wróci do normy, czyli do celu inflacyjnego (2,5 proc. plus minus 1 pkt proc.), a więc poziomu, który działa na gospodarkę jak rodzaj smaru? Według analityków banku PKO BP dopiero w 2025 r. To jednak nie znaczy, że do tego czasu będzie się ona utrzymywać na tak wysokim poziomie jak obecnie. Prawdopodobnie jej wartość zacznie opadać od sierpnia, a najpóźniej września obecnego roku. Oczywiście o ile na skalę globalną lub regionalną nie natrafimy na jakiś kolejny kryzys, który zachwieje w posadach gospodarką. Miejmy więc nadzieję, że wykorzystaliśmy już limit pecha.
Reklama
Reklama