Są jeszcze fundamentaliści, którzy przekonują, że państwo nie powinno walczyć z gospodarczymi skutkami pandemii ani zbyt gorliwie poskramiać inflacji. Ale to malejące grono

Czasami jest tak, że rzeczywistość nie tylko puka do drzwi polityków i klasy eksperckiej, ale wręcz łomocze, wciska z całych sił dzwonek i wydziera się. Mamy z tym do czynienia przynajmniej od 2015 r. Mimo to nie wszyscy chcą podnieść się z fotela, by zajrzeć, kto puka. Albo udają, że nie ma ich w domu. A to dlatego, że za drzwiami czai się niechciana i niewygodna nowina: nastąpił koniec pewnej epoki.
Inwazja Rosji na Ukrainę jest tylko ostatnim, najkrwawszym aktem w procesie upadku starego porządku. Wyjście Wielkiej Brytanii z UE, zwycięstwo populistycznego celebryty w wyborach prezydenckich w USA, wojna handlowa Ameryki z Chinami, walka cyfrowych korporacji ze światowymi stolicami, globalna pandemia i zamrożenie światowej gospodarki… Lista wydarzeń, które posuwają ten proces do przodu, jest długa. Istnieje pokusa, by je połączyć i uporządkować za pomocą prostych opozycji: konflikt demokracji z autorytaryzmem, spór świata wiedzy i faktów z krainą emocji i demagogii. Ciekawsze wydaje mi się to, że „żelazne zasady”, które wcześniej krępowały rządy i organizacje międzynarodowe Zachodu, okazały się ideologiczną fikcją, podtrzymywaną bardziej siłą przekonań i przyzwyczajeń klasy eksperckiej niż ich umocowaniem w rzeczywistości.
Walka o byt teoretyczny
Nazwanie epoki, która skończyła się w 2015 r., „liberalną” byłoby obrazą dla liberalizmu. Lepszym określeniem panującej ideologii i praktyki władzy w krajach Zachodu był raczej nicniedasizm. Wielkie partie w Wielkiej Brytanii, USA, Niemczech czy w Polsce czasów Platformy nie były zresztą konsekwentne światopoglądowo. Czerpały z pomysłów progresywnych (prawa mniejszości), lewicowych (zasiłki i umiędzynarodowienie kryzysu uchodźczego), liberalnych (pilnowanie deficytu i polityka zaciskania pasa) i konserwatywnych (prywatyzacja sfery opiekuńczej). Wiele postulatów i rozwiązań swobodnie migrowało: nominalnie prawicowe partie wprowadzały małżeństwa jednopłciowe i rozszerzały państwo socjalne, a lewicowe obcinały socjal i podatki dla najbogatszych.
Ludzie w różnych krajach i systemach mieli też prawo żywić wspólną obawę, że w razie kolejnego kryzysu ich rządy znów rzucą się, by ratować jakiś teoretyczny byt – „wskaźnik deficytu”, „stabilność systemu finansowego” czy „wzrost PKB” – zamiast ich samych. Nijakość partii głównego nurtu poskutkowała zwiększeniem apetytu na populistów i demagogów, którzy nawet jeśli dawali złe odpowiedzi, to przynajmniej stawiali właściwe pytania.
Bułgarski politolog Iwan Krastew zauważył, że obywatelom zostawiono wybór polityków, ale nie wybór polityki. Czyli: możesz obywatelu głosować na socjaldemokratów, chadeków, liberałów, zielonych, republikanów albo socjalistów, a i tak dostaniesz z grubsza to samo. Fakt, że – co najwyżej z drobnymi wyjątkami – ani liberałowie nie byli w tamtych czasach zbyt liberalni, ani socjaliści socjalistyczni, ani konserwatyści konserwatywni. Polska nie była tu ani aberracją, ani anomalią – podobnie myślały elity w większości państw. U nas jednak neoliberalizm-nicniedasizm przyjął formę najczystszą.
Oszczędzać, upraszczać
Czy warto, aby państwo w coś inwestowało, wydawało pieniądze na przezwyciężenie problemów, jeśli może to spowodować niezadowolenie pewnej części społeczeństwa? Odpowiedź polskiej klasy politycznej i eksperckiej brzmiała: po trzykroć „nie”. Nie stać nas, nie opłaca się, nie warto. „Wiadomości” TVP uczyniły sporo, by unieśmiertelnić „piniędzy nie ma i nie będzie” w ustach Jacka Rostowskiego, ale i bez tego dla wielu było jasne, że „nie ma i nie da się” jest nieoficjalną maksymą epoki. Swoistym geniuszem Donalda Tuska było ukrycie planu inwestycji i modernizacji polskiego transportu za mistrzostwami piłkarskimi Euro 2012 – bo kto sprzeciwiłby się dwóm tak słusznym celom jak promocja kraju i budowa dróg, zwieńczonym wielkim świętem piłki? Ale to, że sztandarowy projekt rozwojowy miał się zakończyć wraz z początkiem imprezy piłkarskiej, pokazywał skromność tych zamierzeń.
Obfity strumień europejskich pieniędzy na inwestycje i programy spójności pozwalał ukryć to, że neoliberalizm-nicniedasizm był w rzeczywistości programem antyrozwojowym. Jego założeniem było nie tyle budować, ile ograniczać, odchudzać, oszczędzać, upraszczać. Nie stawiać nowych fabryk, ale co najwyżej autostrady, którymi ludzie sami dojadą do magazynów Amazona (to prawie dosłowny cytat z wywiadu Jacka Rostowskiego, tym razem już z 2020 r.). Nie budować szpitali, ale cyfryzować, modernizować i wprowadzać innowacje. Nie rozwijać opieki przedszkolnej czy żłobkowej, ale ją prywatyzować. Nie kształcić pielęgniarek, ale „importować” je z zagranicy. Nie budować mieszkań, ale dopłacać deweloperom.
Ryzyka takiej polityki były jasne, nawet jeśli fachowa wiedza o nich przyszła za późno. Jedno z badań ekonomicznych zrobionych za czasów Baracka Obamy pokazało, że ponad 90 proc. miejsc pracy, które udało się utworzyć po kryzysie finansowym, miało charakter zajęć dorywczych, tzw. gig-work. Słowem: ktoś stracił posadę w fabryce samochodów albo etat nauczyciela, ale mógł się przebranżowić na dostawcę pizzy. Praca w magazynie Amazona dziś jest, ale nie wiadomo, czy za moment nie przejmą jej roboty, drony, zautomatyzowani kurierzy i paczkomaty. Poparcie dla obiecujących powrót stabilnych miejsc pracy Le Pen czy Trumpa nie powinno w tym kontekście dziwić.
Nie bez znaczenia dla Polski i dla świata był też olbrzymi wpływ Doliny Krzemowej, która wszędzie przekonywała decydentów, że inwestycje w tradycyjną infrastrukturę, przemysł i rozwiązania gwarantujące długoletnie zatrudnienie dla ludzi, którzy stworzą silną klasę średnią, to przeżytek. Wszystkie fachowe opracowania podpowiadały np., że gospodarki Zachodu paląco potrzebują pracowników i pracownic w sektorze opieki: pielęgniarek, fizjoterapeutów, lekarek, opiekunów osób starszych. Tymczasem branża technologiczna szeptała do ucha politykom i ekspertom, że niezbędne jest wsparcie młodych ludzi w tworzeniu start-upów. Każda gospodarka musi mieć start-upy, prawda? A takie „nudy”, jak energetyka i przemysł zostawmy zacofanym gospodarkom, Rosji czy Chinom.
Napór okoliczności
Wygrana Donalda Trumpa w 2016 r., COVID-19, a wreszcie wojna i sankcje – wszystkie te wydarzenia uśmierciły dawne dogmaty. To za prawicowego prezydenta USA nastąpił skokowy wzrost wydatków na cele socjalne w wyniku wprowadzenia pandemicznej zapomogi na poziomie federalnym. Komisja Europejska, która jeszcze kilka lat wcześniej gotowa była umierać za limity długu i politykę oszczędności, w obliczu kryzysu zdrowotnego postanowiła naraz zaciągnąć gigantyczny dług.
Upadło też przekonanie o świętości wolnego handlu. Najpierw Trump odrzucił porozumienie handlowo-inwestycyjne z Europą (Transatlantic Trade and Investment Partnership, TTIP). Później wojna handlowa z Chinami unaoczniła, że cła na stal i technologiczny protekcjonizm znów liczą się w grze mocarstw. Pandemia i wojna w Ukrainie były gwoździami do trumny. Nawet jeśli uważamy za słuszne ideały wolnego handlu oraz zglobalizowanej gospodarki opartej na swobodzie przenoszenia produkcji i miejsc pracy, to i tak okoliczności mogą wymusić na nas błyskawiczny powrót do gospodarek narodowych i regionalnych.
To samo dotyczy energii z Rosji. Założenie, że można utrzymać względnie niskie ceny surowców dla Europy, a jednocześnie bezpiecznie i powoli realizować transformację w kierunku odnawialnych źródeł, było zasadne, dopóki nasz największy dostawca nie stał się największym zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa. Sankcje – choć mało kto to mówi głośno – są zaś przykładem najmocniejszego „interwencjonizmu” w gospodarce. Oznaczają bowiem zrywanie kontraktów, zamrażanie kont bankowych, wycofywanie firm, wstrzymywanie produkcji i inwestycji w ukaranym kraju. Dziś na taki rodzaj interwencjonizmu jest – z oczywistych powodów – szeroka zgoda. Zresztą już pandemia COVID-19 rozsadziła wcześniejszy konsensus za pomocą tarcz antykryzysowych.
Odważnie myślący ekonomiści pokazują, że – czy się to komuś podoba, czy nie – zmiana nadeszła. Tabu zadłużenia, deficytu, nieingerowania państwa w gospodarkę, trzymania się przez rządy na uboczu procesów modernizacyjnych – to wszystko już anachronizm. I to nawet nie dlatego, że lewica czy etatyści wygrali spór polityczny. Wymusiły to okoliczności. Są jeszcze fundamentaliści, którzy przekonują, że tak jak państwo powinno trzymać się z daleka od walki z gospodarczymi skutkami pandemii, tak nie powinno przesadzać z sankcjami czy zbyt gorliwie poskramiać inflacji. Ale to malejące grono. Coraz mniej osób chce państwa ograniczonego wyłącznie do roli nocnego stróża w sytuacji, gdy światu grożą kataklizmy: wojny, katastrofy naturalne i klimatyczne, pandemie. Nie rozwiążemy ich, stojąc z boku.
Zachód widzi też dziś jasno, że oddanie w cudze ręce przemysłu i energetyki jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Chiny pokazały, jak wielkim atutem jest olbrzymia baza wytwórcza i jak krótkowzroczne były USA i Europa, przenosząc swoją produkcję kluczowych artykułów, od komputerów po leki, do Azji.
Jeszcze do niedawna można było się upierać, że rola państwa jest ściśle ograniczona. W przypadku Polski miał to być co najwyżej dyskretny taśmociąg dla pieniędzy z UE do samorządów. Albo, jak w USA, federalny zarząd ds. sporów kulturowych i agencja do prowadzenia odległych wojen. Pomysły, że będziemy musieli renacjonalizować produkcję kluczowych artykułów albo drukować setki miliardów euro, jawiły się jako domena fantastyki. Stawianie granic Chinom, Rosji czy ponadnarodowym korporacjom było niepotrzebnym protekcjonizmem i izolacjonizmem. Ale jak wiele innych rzeczy, które wydawały się niemożliwe, i te są już naszą codziennością. Nicniedasizm nie ma racji bytu. Nawet jeśli nie chcemy tego zobaczyć, rzeczywistość dalej łomocze do drzwi.

Przeczytałeś ten artykuł, zapraszamy do udziału w badaniu

Podziel się opinią na temat tekstów z Dziennika Gazety Prawnej. Wypełnij ankietę i odbierz prezent e-book: Kodeks Kierowcy. Zmiany 2022