Skutki nałożenia na Rosję sankcji finansowych były widoczne natychmiast. Kurs rubla poszedł gwałtownie w dół. To samo stało się z akcjami notowanymi na moskiewskiej giełdzie.

Konsekwencje agresji Rosji na Ukrainę w finansach daleko wykraczają poza fakt, że w moskiewskich bankomatach brakowało gotówki i nie dało się zapłacić kartą za metro. Skutki nałożenia na Rosję sankcji finansowych były widoczne natychmiast. Kurs rubla poszedł gwałtownie w dół. To samo stało się z akcjami notowanymi na moskiewskiej giełdzie. Żeby choć trochę zwiększyć atrakcyjność swojej waluty, tamtejszy bank centralny został zmuszony do podniesienia głównej stopy procentowej z 9,5 proc. do 20 proc. Mimo to przed bankomatami i oddziałami banków ustawiały się kolejki ludzi, chcących jak najszybciej wypłacić pieniądze. Najlepiej dolary, by przynajmniej trochę nie martwić się niknącą siłą nabywczą rubla.
Rezerwy walutowe Rosji – obligacje zagranicznych państw, depozyty w zagranicznych bankach – zostały zamrożone. Nie było więc możliwości użycia ich, by wspomóc słabnącą walutę. Chwycono się rozwiązań znanych z krajów stojących u progu albo wręcz przeżywających kryzys walutowy: eksporterzy mają odsprzedawać państwu cztery piąte wpływów w twardych walutach. Inwestorom zagranicznym zablokowano możliwość otrzymania dywidend od rosyjskich spółek, a nawet odsetek od obligacji wyemitowanych na krajowym rynku. Nieobsługiwanie długu to nieomal przyznanie się, że kraj zbankrutował (potwierdzają to błyskawicznie obniżane oceny przyznawane przez agencje ratingowe).
Ale sankcje mogą też mieć wpływ długoterminowy, który wcale nie będzie się ograniczał do terenu Rosji.
Są, ale ich nie ma
Rezerwy walutowe – o ile się je miało – były do tej pory traktowane jako pewne zabezpieczenie zdolności państwa do regulowania zobowiązań. Rosja w końcu stycznia dysponowała 630 mld dol. zgromadzonych w zagranicznych obligacjach i na depozytach. Jeszcze kilka dni przed agresją na Ukrainę roiło się od analiz, że Kreml jest dużo lepiej przygotowany finansowo do wojny niż wtedy, gdy w 2014 r. dokonywał aneksji Krymu – m.in. właśnie ze względu na wysokość rezerw. Miały one skutecznie chronić rubla przed spadkami: gdyby nawet pojawiła się chęć do wycofywania kapitału z Rosji i tamtejsza waluta szła w dół, wystarczy, żeby bank centralny wykorzystał niewielką część swoich zasobów i sytuacja wróci do normy.
Jak się okazało – niekoniecznie. Na samym początku wojny, jeszcze w ubiegłym tygodniu, Bank Rosji faktycznie dokonywał interwencji, pozbywając się części rezerw. Ale po chwili nie mógł tego robić. Powód: obligacje i depozyty zostały zablokowane przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską. Niby je ma, cały czas są zapisane na jego rachunkach w depozytach papierów wartościowych czy wprost w bankach, ale skorzystać nie może. W ostatnich dniach spotkało to Rosję z powodów, których znaczenia nie da się zakwestionować. Ale znajdźcie takiego szefa banku centralnego, który nie pomyślał: a jeśli kiedyś spotka to mnie? A co, jeśli to nie dobrzy będą zamrażać aktywa złych, tylko odwrotnie?
Nie zdziwmy się więc, jeśli zarządzający rezerwami – którzy i tak na pierwszym miejscu zawsze stawiają (powinni stawiać) bezpieczeństwo i możliwość szybkiej zamiany inwestycji na gotówkę – staną się jeszcze bardziej ostrożni. I dwa razy zastanowią się, jeśli mieliby włożyć pieniądze tam, gdzie mogłoby się pojawić ryzyko zamrożenia.
Ponad połowa z niemal 13 bln dol. rezerw na świecie (dane na koniec września ubiegłego roku) była ulokowana w dolarach amerykańskich, prawie jedna piąta w euro – znaczenie pozostałych walut było już dużo mniejsze. Zwraca uwagę, że choć udział juana rośnie, to nadal jest to niecałe 2,5 proc. ogólnoświatowych rezerw (trochę ze względu na to, że prawie jedną czwartą ogólnoświatowych rezerw mają Chińczycy, a nie mogą lokować ich we własny pieniądz, wtedy to już nie byłyby rezerwy walutowe).
Nie zdziwmy się też, jeśli rosnąć będzie popularność złota jako sposobu na utrzymywanie rezerw banków centralnych. W czasach niepewności jego wartość zwykle rośnie – tak jest i tym razem. Za uncję kruszcu płaci się na światowych rynkach prawie 2 tys. dol. Ale nie musi to oznaczać dużej rentowności. Dwa lata temu cena była jeszcze wyższa. A najwyższy poziom z 2011 r. był podobny jak obecnie.
W tym kontekście innego znaczenia nabiera gromadzenie złota przez nasz bank centralny pod kierownictwem Adama Glapińskiego. Zdjęcia ze sztabkami nieraz były przedmiotem żartów (w tym moich), może się jednak okazać, że ruch był jak najbardziej słuszny. Gdyby w tę stronę szły również inne banki, okazałoby się jeszcze, że prezes Glapiński miałby „first mover advantage”: cena mogłaby pójść do góry, a my nie tylko zwiększylibyśmy bezpieczeństwo, ale jeszcze byśmy na tym zarobili.
Znaczenie ma nie tylko samo kupowanie złota, ale i przewożenie go do krajowego skarbca. Kolejny plus dla naszego banku centralnego. Inna sprawa, że to, co zostało przewiezione z Londynu, jest teraz bliżej konfliktu niż kiedykolwiek wcześniej. Ale też drobny problem: co po złocie, jeśli w trudnym momencie nie dałoby się go sprzedać? Do sprzedaży potrzeba zaś dwóch rzeczy – działającego rynku i strony zainteresowanej kupnem.
Euro się trzyma
Rezerwy walutowe to kwestia globalna. Lokalnie widać przewartościowanie, jeśli chodzi o nastawienie do euro. Być może po prostu to tylko zwolennicy wprowadzenia w Polsce wspólnej waluty doszli do głosu: euro byłoby dla nas dodatkowym zabezpieczeniem przed Rosją. Ale okoliczności ten głos wzmacniają.
Zagraniczne banki czy fundusze miały powód, by sprzedać polskie aktywa i zamienić złote na euro czy dolary. Jako kraj musimy więcej zapłacić za drożejące paliwa. Efekt: po wybuchu wojny w Ukrainie złoty stracił ponad 10 proc. do głównych walut. W ostatnich dniach nasz pieniądz się umacniał. Na jak długo – to się okaże. Tylko pierwsza dekada marca przyniosła 7-proc. zmienność notowań złotego wobec euro (tyle wynosiła procentowa różnica między najwyższym i najniższym kursem). Po naszym wejściu do Unii Europejskiej – to już prawie 18 lat – raptem 13 razy zdarzyło się, że w całym miesiącu ta zmienność była większa. W całym miesiącu. Osiem z tych miesięcy przypadło na globalny kryzys finansowy z lat 2008–2009.
Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby opisać skutki dużych wahań i osłabienia kursu: trudniej przewidywać, jaką część euro, dolara czy franka będzie można kupić za złotego za dzień, tydzień czy miesiąc. Koszt zabezpieczenia się przed ryzykiem musi wzrosnąć – niezależnie od tego, czy kupujesz zagraniczną wycieczkę, tankowiec ropy czy dewizy na spłatę kolejnej raty kredytu walutowego. Jeśli złoty jest słabszy, to i wycieczka, i ropa, i raty stają się droższe. Inaczej mówiąc: mamy wyższą inflację. Zadowoleni są natomiast ci, którzy sprzedają za granicę. Jeśli oczywiście mają co i komu sprzedać.
Nie ma wątpliwości – w warunkach wojennych samo euro także osłabło. W końcu jest tą z głównych walut, która jest najbliżej konfliktu, i to państwa Eurolandu są najmocniej uzależnione od rosyjskich surowców energetycznych. Ale o ile euro straciło do dolara od początku roku niecałe 3 proc., to złoty ponad 7 proc. I to złoty notuje wieloletnie minima, a nie euro.
Przeciwnicy euro – czy może raczej zwolennicy niezależności – mają w zanadrzu argument, że własna waluta to dla gospodarki naturalny stabilizator. W dodatku jesteśmy w stanie samodzielnie zareagować na ostatni skok inflacji, podnosząc stopy procentowe – a taka Litwa czy Estonia z inflacją wyższą niż nasza muszą bezradnie patrzeć na decyzje podejmowane we Frankfurcie, które uwzględniają sytuację największych, a nie najmniejszych składowych eurozony.
Jest w tym wszystkim trochę racji, choć dobrze też pamiętać, że gdybyśmy i my mieli euro, środek ciężkości całej strefy przesunąłby się nieco na wschód, również dlatego że w radzie prezesów Europejskiego Banku Centralnego doszedłby jeden środkowoeuropejski głos, nie wspominając już o możliwości przekonania partnerów z pozostałych krajów do takiego czy innego ruchu. Zaś na ile jesteśmy niezależni w ustalaniu stóp procentowych, przekonamy się, gdy (jeśli) EBC zacznie podnosić swoje stopy. W przeszłości wymuszało to działanie również na naszym banku. Inaczej różnica w stopach pomiędzy Eurolandem a Polską stawałaby się zbyt mała/zbyt duża, co przekładałoby się na kurs złotego.
Jest też argument wykraczający poza ekonomię – Polska „w klubie” powinna być bezpieczniejsza niż „poza klubem”. Polityka była głównym motywem argumentacji za przyjęciem euro i w poprzednich latach. Choć wtedy główną rolę odgrywały inne aspekty: euro oznaczałoby mocniejsze związanie nas z Unią Europejską, więc zadziałałoby w odwrotną stronę, niż chciałby niejeden polityk z obecnej koalicji rządowej.
Uregulować krypto
Na tym zmiany w podejściu do myślenia o finansach z pewnością się nie skończą. Weźmy kryptowaluty. Można się spierać co do ich wartości lub bezwartościowości, ale bez wątpienia „inwestujących” w nie jest całkiem sporo. Niemało też takich, którzy wykorzystują je do mniej lub bardziej brudnych interesów.
Zaraz po ataku na Ukrainę pojawiły się głosy, że Rosjanie mogą wykorzystywać bitcoina do tego, żeby przynajmniej w jakimś zakresie omijać sankcje dotyczące rozliczeń, albo po prostu – wzorem północnych Koreańczyków – do tego, by kraść. Tamci poprzez cyberataki mają pozyskiwać pieniądze na program zbrojeniowy. Krypto jest wygodne o tyle, że nie ma tu takich wymogów regulacyjnych (przeciwdziałanie praniu pieniędzy itp.) jak w zwykłych transferach bankowych. Więc po głosach, że Rosjanie mogą to wykorzystać, zaraz pojawiły się kolejne: że trzeba to uregulować. Tego typu deklaracje składał nie byle kto. Mówiła o tym Christine Lagarde, szefowa EBC (Unia ma od dwóch lat projekt rozporządzenia w sprawie rynków kryptoaktywów). Mówił o tym Jerome Powell, prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej.
Może się okazać, że wywołana przez Rosję wojna przyczyni się do przyspieszenia cywilizowania tej sfery.