Giełda tracąca w ciągu kilkudziesięciu minut połowę wartości? To właśnie zdarzyło się w czwartek w Moskwie. Sesja niedługo po otwarciu została przerwana, później ją wznowiono, ale w porównaniu ze środowym zamknięciem RTS jej główny indeks tracił w pewnym momencie ok. 50 proc. A w liczbach bezwzględnych – nawet 180 mld dol. RTS cofnął się do poziomów widzianych ostatnio w 2016 r., kiedy kończył się dołek po aneksji Krymu.

Spada, ale niezbyt boli
„Aby ustabilizować sytuację na rynku finansowym, Bank Rosji zdecydował się rozpocząć interwencje na rynku walutowym, rozszerzyć listę lombardową (aktywów, które są przyjmowane jako zabezpieczenie kredytu lombardowego udzielanego bankom, które nie mają skąd pozyskać płynności dla zrealizowania codziennych transakcji – red.) i zapewnić sektorowi bankowemu dodatkową płynność. Bank Rosji wykorzysta wszystkie niezbędne instrumenty, aby utrzymać stabilność finansową i ciągłość działania instytucji finansowych” – ogłosił bank centralny w Moskwie.
Pojawiły się informacje, że Bank Rosji zakazał bankom komercyjnym dokonywania krótkiej sprzedaży, w ramach której zarabia się na spadkach cen aktywów. I na giełdzie połowa strat, jakie wywołał atak na Ukrainę, została odrobiona. To jeden z powodów, dla których spadek na giełdzie trudno traktować jako „cenę inwazji”. Inny powód: to, co dzieje się na giełdzie w Moskwie, nie ma takiego znaczenia dla zamożności rosyjskiego społeczeństwa, jak koniunktura na Wall Street dla Amerykanów.
Podobnie z obligacjami. Zmiany cen są bardzo gwałtowne. Wczoraj w ciągu kilku godzin zanotowano spadek rzędu 5 proc. To połowa tego, ile polskie obligacje straciły w ciągu całego ubiegłego roku – a było to oceniane jako gigantyczne spadki. Średnia dochodowość długu rosyjskiego rządu już w połowie lutego przekroczyła 10 proc. I w tym przypadku sytuacja wróciła do stanu z początku 2016 r. Gdyby Rosja musiała wypuszczać na rynek dużo papierów dłużnych, żeby sfinansować wydatki, byłby to dla niej duży kłopot. Tak było w końcówce lat 90., za czasów Borysa Jelcyna, gdy zadłużenie państwa przekroczyło nawet 100 proc. PKB, a brak możliwości pozyskania pieniędzy doprowadził kraj do kryzysu finansowego (który odczuła też Polska). Ale teraz budżet jest tam właściwie zrównoważony, a dług publiczny od prawie dwóch dekad nie przekracza 20 proc. produktu krajowego brutto.
Jeśli chodzi o finanse, najbardziej dotkliwy może być spadek kursu walutowego. Dolar kosztował wczoraj ponad 84 rubli – i w tym przypadku było to najwięcej od 2016 r. (choć były doniesienia również o kursie przekraczającym 97 rubli, co oznaczałoby rekordową słabość rosyjskiego pieniądza), a euro prawie 95 dol. – tu zanotowano najwyższy poziom od 2014 r.
Zmiany kursu są najbardziej dotkliwe, bo to jest coś, co od razu widać w tabelach kantorów i szybko przełoży się na ceny płacone w sklepach. W ten sposób może odbić się na portfelach zwykłych Rosjan. Żeby inflacja się podniosła, trzeba by jednak, żeby rubel był słabszy dłużej niż kilka dni czy nawet kilka tygodni. Dla całej gospodarki słaby rubel to znów nie aż tak duży problem. Bo Rosja więcej eksportuje, niż importuje. Inni mogą nie chcieć jej sprzedawać, np. elektroniki, gorzej ze wstrzymywaniem się przed zakupami z Rosji, zwłaszcza gdy chodzi o tak podstawowe produkty, jak ropa naftowa czy gaz.
Ale czy nie będzie przerw w dostawach? Pewności nie ma. Dlatego, jak zawsze w przypadku wzrostu napięcia międzynarodowego, ceny surowców, zwłaszcza tych do produkcji energii, poszły w górę. Baryłka ropy naftowej pierwszy raz od 2014 r. kosztowała w czwartek więcej niż 100 dol. Dosłownie w ciągu chwili notowania podskoczyły o ponad 7 proc. W jeszcze większym stopniu – o prawie jedną trzecią – podrożał gaz ziemny. Za standardową ilość surowca dającą megawatogodzinę energii płacono ponad 115 euro (w czasie kryzysu gazowego przed Bożym Narodzeniem ceny były jeszcze wyższe). Tu znaczenie ma to, że Rosja jest głównym dostawcą błękitnego paliwa do Europy Zachodniej, kontroluje część magazynów i akurat w przypadku dostaw gazu konsekwencje eskalacji napięcia na linii Moskwa–Kijów są bardzo bezpośrednie. Wśród sankcji nałożonych przez Zachód na Rosję, zanim jeszcze rozpoczęły się działania zbrojne, było zamrożenie certyfikacji gazociągu Nord Stream 2, którym Rosjanie chcą dostarczać surowiec na Zachód z pominięciem Ukrainy czy Polski, oraz wprost kroki przeciwko spółce NS2.
Drożały jednak nie tylko surowce energetyczne. Podskoczyła też np. cena kukurydzy. Rosja i Ukraina odpowiadają wspólnie za jedną piątą światowych dostaw ziarna.
Cenne bezpieczeństwo
Mocno oberwał nasz rynek. WIG20, główny indeks warszawskiej giełdy, mocno stracił już rano, a potem ceny jeszcze poszły w dół. Około południa spadek sięgał 12 proc., ale później udało się go nieco odrobić. Obniżki z sesji na sesję o więcej niż 10 proc. to niezwykle rzadkie zjawisko. Ostatni raz coś takiego wydarzyło się co prawda nie tak dawno, bo w marcu 2020 r., gdy zaczynała się pandemia, a wcześniej – w październiku 1997 r., gdy zaczynał się kryzys „azjatyckich tygrysów” (wtedy następnego dnia straty zostały niemal w całości odrobione).
Spośród spółek z WIG20 najmocniej (o jedną czwartą) spadały akcje odzieżowego LPP. Spółka, która w krajach Europy Wschodniej notuje przychody rzędu 4 mld zł, jeszcze na początku lutego zapowiadała, że wzrost napięcia w regionie nie zmienia jej planów inwestycyjnych.
Polska giełda zachowywała się wczoraj niemal najgorzej po rosyjskiej (handel na Ukrainie się nie odbywał) – razem z węgierską. Niewiele lepiej prezentowała się giełda turecka. Dla międzynarodowych inwestorów jesteśmy w jednym koszyku z Rosją. Gdy sprzedają akcje, nie zastanawiają się specjalnie, który kraj zostawić. Chcą pozbyć się całego koszyka, który postrzegają jako mocno ryzykowny. Ale spadki miały miejsce właściwie wszędzie. W takich krajach, jak Niemcy czy Francja, wynosiły one 4–5 proc. I tam to też nie był zwykły dzień.
Działania wojenne tuż za wschodnią granicą Unii Europejskiej i wzrost napięcia w stosunkach międzynarodowych odbijają się na kursach akcji, obligacji czy walut nie tylko w Rosji czy w naszym regionie, ale na całym świecie. Rządzi najbardziej podstawowa potrzeba: ucieczki od ryzyka i szukania bezpiecznych lokat. Dlatego światowe giełdy w czwartek w większości traciły, zyskiwały za to waluty i obligacje najbardziej stabilnych gospodarek.
Podobnie w walutach. Zarządzający w funduszach, firmach ubezpieczeniowych czy bankach uznali, że na przeczekanie najlepsze są dolar czy jen. Amerykański pieniądz zyskiwał wczoraj po popołudniu 1 proc. wobec euro. Spadki porównywalne z rublem zanotowała turecka lira. Złoty znalazł się w jednym worku z forintem czy czeską koroną. Wobec tych walut dolar zyskał po 2–3 proc.
Nawet mniej niż nasz pieniądz straciła w czwartek hrywna. To jednak efekt wprowadzenia stanu wojennego: kurs był wczoraj ustalony przez Narodowy Bank Ukrainy. Od wczoraj obowiązują także inne restrykcje, wśród których jest „zawieszenie działania ukraińskiego rynku walutowego, z wyjątkiem sprzedaży walut przez klientów” czy „ograniczenie wypłaty gotówki z kont klientów do 100 tys. hrywien dziennie (z wyłączeniem wynagrodzeń i świadczeń socjalnych), z wyjątkiem firm i instytucji zapewniających realizację rządowych planów (celów) mobilizacyjnych oraz podmiotów, które mają specjalne zezwolenie NBU na działanie bez wypłaty prowizji”.
Ci, którzy pragną spokoju, kupowali obligacje. Dlatego chociaż jeszcze kilka dni temu tematem numer jeden były podwyżki stóp procentowych – zwłaszcza te ze strony banku centralnego USA – co wiąże się z przeceną obligacji, to teraz dług cieszył się popytem. O ile był to dług którejś z największych gospodarek. Rentowność 10-letnich obligacji Stanów Zjednoczonych, która ostatnio rosła, bo zbliżał się termin pierwszej podwyżki stóp, obniżyła się poniżej 1,9 proc.
Inna opcja – metale szlachetne. Notowania złota zbliżyły się wczoraj do 2 tys. dol. za uncję. I były najwyższe od września 2020 r. Tu wzrosty są zasługą nie tylko wojny, lecz także inflacji na świecie. Złoto jest uważane za zabezpieczenie przed wzrostem cen. Na pewno w czwartek błyszczało bardziej niż bitcoin i inne kryptowaluty. Cena bitcoina spadła w okolice 35 tys. dol. Jeszcze trochę, a byłaby najniższa od połowy zeszłego roku. ©℗
Mocno oberwał nasz rynek. WIG20 sporo stracił już rano, a potem ceny jeszcze poszły w dół. Około południa spadek sięgał 12 proc., ale później udało się go nieco odrobić. Obniżki z sesji na sesję o więcej niż 10 proc. to niezwykle rzadkie zjawisko. Ostatni raz coś takiego wydarzyło się co prawda nie tak dawno, bo w marcu 2020 r., gdy zaczynała się pandemia, a wcześniej – w październiku 1997 r., gdy zaczynał się kryzys „azjatyckich tygrysów”