Nadmierna walka z inflacją może zdusić wzrost i zniechęcić do inwestycji, a więc przy okazji zahamować wzrost płac realnych oraz tworzenie nowych miejsc pracy.

Wrześniowy odczyt inflacji, według którego wzrost cen konsumenckich wyniósł niecałe 6 proc., skłonił byłych szefów NBP i członków Rady Polityki Pieniężnej do napisania listu otwartego, w którym wzywają obecnego szafa banku centralnego do reakcji. Zwracają uwagę, że realne oprocentowanie depozytów wynosi obecnie -5 proc. i „nigdy nie było równie głęboko ujemne”. Na tę reakcję nie trzeba było długo czekać. 6 października Rada Polityki Pieniężnej zdecydowała o podniesieniu głównej stopy referencyjnej z 0,1 do 0,5 proc. To pierwsza podwyżka stopy procentowej od dziewięciu lat.
Interwencja RPP przyszła więc znacznie szybciej, niż się spodziewano. Walcząc ze wzrostem cen, warto jednak uważać, by nie przesadzić, bo przyniesie to więcej szkód niż pożytku. Inflacja ma przecież też swoją drugą stronę. Wypowiedź premiera Morawieckiego, który zapytany o ceny chleba zaczął deliberować o zyskach rolników, została powszechnie wyśmiana, zapewne słusznie, bo mógł się zwyczajnie przyznać, że jej nie zna. Zwrócił jednak uwagę właśnie na tę drugą stronę medalu, która nam chyba w ostatnim czasie umyka.

Inflacja bywa dobra

W latach 30. XX wieku, w czasie Wielkiego Kryzysu, austriackie miasteczko Wörgl wprowadziło własną walutę – ujemnie oprocentowany szyling Wörgl. Aby przedłużyć ważność banknotu, co miesiąc trzeba było go podbić stemplem, który zmniejszał jego wartość o 1 proc. Tak więc 100 szylingów Wörgl po roku miało wartość niecałych 89 szylingów. Jego gromadzenie było więc nieopłacalne, a ujemne oprocentowanie skłaniało użytkowników do regularnych transakcji. Eksperyment odniósł sukces, gdyż w czasie ogólnej mizerii Wielkiego Kryzysu w miasteczku znacząco wzrosła stopa inwestycji i spadła stopa bezrobocia. Wörgl stanęło gospodarczo na nogi, a w jego ślady chciało pójść wiele innych austriackich miast i gmin, czemu w 1933 r. sprzeciwił się tamtejszy bank centralny, któremu nie spodobało się, że ktoś odbiera mu monopol na emisję pieniądza.
Twórcy lokalnej waluty z austriackiego miasteczka zdawali sobie sprawę, że spadek wartości pieniądza może działać pobudzająco na gospodarkę. Skłania do wymiany handlowej, czyli nie tylko zwykłej konsumpcji, lecz także wydatków inwestycyjnych. Zresztą sam wzrost popytu może zachęcać do inwestowania w przedsiębiorstwo, by móc sprostać zwiększonemu zainteresowaniu na towary i usługi. Ożywczą moc umiarkowanej inflacji znają też przynajmniej niektórzy sygnatariusze listu otwartego do szefa NBP. Wszak obecny cel inflacyjny na poziomie 2,5 proc. z 1-proc. odchyleniem w górę lub dół został określony w 2004 r., gdy szefem NBP i przewodniczącym RPP był Leszek Balcerowicz, obecnie jeden z czołowych krytyków polityki monetarnej i ekonomicznej prowadzonej przez PiS. Tak więc nawet tak jednoznaczny wolnorynkowiec jak on zdawał sobie sprawę, że dla gospodarki optymalna jest kilkuprocentowa inflacja.
Jak to w ekonomii, trudno znaleźć dokładną granicę poziomu inflacji, od którego zaczynają się problemy. Wszystkie – liczne – badania łączy jednak jeden element: właściwie w żadnym nie postuluje się wyeliminowania inflacji. Większość badaczy zwraca uwagę na nielinearność jej wpływu na wzrost PKB – do pewnego momentu wpływ ten jest pozytywny, a potem inflacja zaczyna ów wzrost hamować.
W jednym z najszerzej cytowanych badań – „Non-linear Effects of Inflation on Economic Growth” z 1996 r. – Michael Sarel ulokował tę magiczną granicę na poziomie 8 proc. W innym z opracowań – trzech tureckich ekonomistów (Ramazan Ekinci, Osman Tüzün i Fatih Ceylan) z zeszłego roku – możemy przeczytać przegląd badań z XXI w., które łączy inny element: w państwach mniej zamożnych optymalny poziom inflacji jest wyższy, sięga nawet kilkunastu procent (ale to w przypadku państw wyraźnie biedniejszych od Polski). W badaniu „Threshold Effects in the Relationship Between Inflation and Growth” (Khan i Senhadji, 2001) prześledzono aż 140 krajów. Przeciętny optymalny poziom inflacji określono na poziomie 9 proc., przy czym dla krajów bogatych było to 3 proc., a dla rozwijających się 12 proc.

Kosztowne podwyżki stóp

Umiarkowana inflacja sprzyja więc wzrostowi, za to deflacja lub stagnacja cen występują zwykle w państwach, które tkwią na gospodarczej mieliźnie. Według Eurostatu od 2015 r. do sierpnia 2021 r. ceny w Polsce wzrosły o niecałe 15 proc. Był to szósty najwyższy wynik w UE – po Węgrzech (20 proc.) Estonii, Czechach i Litwie (po 16 proc.) oraz Rumunii (ponad 15 proc.). Nieprzypadkowo właśnie te państwa należały w ostatnich latach do unijnych liderów wzrostu. W 2019 r. ich czołówka w UE, pomijając dwa raje podatkowe – Maltę i Irlandię, składała się właśnie z Polski, Węgier, Litwy, Estonii i Rumunii, w których wzrost wyniósł PKB 4–5 proc. Jedynie Czechy (z 3-proc. wzrostem) znalazły się nieco niżej, ale one w poprzednich latach dwukrotnie przebiły granicę 5 proc. Najniższy wzrost cen od 2015 r. zanotowały natomiast Grecja (właściwie brak zmian), Portugalia i Włochy (po ok. 4 proc.). Fatalna sytuacja gospodarcza w tych państwach jest dobrze znana. W 2019 r. jedynie Portugalia zanotowała przyzwoity wzrost (2,7 proc.), a we Włoszech kolejny rok z rzędu mierzono się ze stagnacją.
Nadmierna walka z inflacją może zdusić wzrost i zniechęcić do inwestycji, a więc przy okazji zahamować wzrost płac realnych oraz tworzenie nowych miejsc pracy. A może nawet przyczynić się do wzrostu bezrobocia. Drastyczne podniesienie stóp procentowych, idące znacznie dalej niż korekta dokonana właśnie przez RPP, podwyższyłoby koszt pieniądza zarówno dla zwykłych kredytobiorców, jak i przedsiębiorstw. Inwestycje stałyby się mniej opłacalne, gdyż do kosztów trzeba by doliczyć wyższe oprocentowanie pożyczek. Paradoksalnie w krótkim terminie może to nawet przyczynić się do pewnego wzrostu cen, na co zwracał uwagę Piotr Żoch w „Magazynie DGP” z 17 września („Czy w tym szaleństwie jest metoda”, DGP nr 182/2021). W dłuższej perspektywie będzie działać hamująco na aktywność gospodarczą, zniechęcając część przedsiębiorstw do inwestycji. Wysokie stopy procentowe mogą też odciągać kapitał z realnej gospodarki, kierując go w stronę aktywów finansowych. W mało której branży można liczyć na zwrot większy niż kilka procent, więc przy wysokich stopach inwestowanie w realną działalność gospodarczą staje się mniej atrakcyjne niż inwestycje na rynkach kapitałowych.
Ha-Joon Chang w książce „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie” opisuje przypadek Brazylii. W latach 60. i 70. XX w. notowała ona faktycznie wysoką inflację (na poziomie 40 proc. rocznie). Równocześnie jednak była jednym z najszybciej rozwijających się państw świata, notując w tym okresie przeciętny wzrost PKB na głowę mieszkańca na poziomie 4,5 proc., co jak na uśredniony wzrost w okresie dwóch dekad jest doskonałym wynikiem. W latach 90. postanowiono wreszcie zdusić inflację, wprowadzając jedne z najwyższych na świecie – przekraczające nawet 10 proc. – realne stopy procentowe. Rzeczywiście inflację dosyć sprawnie zduszono do poziomu 7 proc. rocznie. Problem w tym, że zduszono również wzrost, który per capita spadł do niecałych 1,5 proc. rocznie.

Nie pogrążyć kredytobiorców

Polska inflacja zupełnie nie przypomina brazylijskiej, więc też podejmowane w celu jej stłumienia kroki mogą być zdecydowanie mniej drastyczne. Nawet umiarkowane korekty stóp procentowych przyniosą jednak pewne negatywne konsekwencje. Szczególnie dla kredytobiorców hipotecznych, czyli kilkunastu procent polskich gospodarstw domowych. W najgorszej sytuacji będą ci, którzy zaciągnęli kredyt stosunkowo niedawno, a więc po pierwsze na rekordowo niskiej stopie procentowej, a po drugie zapewne na wysoką kwotę, gdyż ceny mieszkań biją kolejne rekordy. A banki udzielają obecnie kredytów hipotecznych jak szalone. W lipcu po raz pierwszy w historii ich kwota przekroczyła granicę 8 mld zł – mowa o 24 tys. nowych umów. W tym roku, według szacunków Związku Banków Polskich, łączna kwota kredytów mieszkaniowych przebije 80 mld zł, a ich liczba sięgnie 240 tys. Podwyżka stóp procentowych zaboli więc ogromną liczbę polskich rodzin. Już przed pandemią w lokalach kupionych na kredyt mieszkało ich ponad 12 proc. Po kredytowej hossie z ostatnich dwóch lat ten odsetek jeszcze wyraźnie wzrośnie. A przecież rząd właśnie zamierza uruchomić program „Mieszkanie bez wkładu własnego”, który ściągnie do banków kolejne tysiące klientów.
O jakich kwotach mówimy? Według symulacji przeprowadzonej przez Money.pl przywrócenie stóp procentowych do poziomu sprzed pandemii sprawi, że rata niedawno udzielonego kredytu o wartości 330 tys. zł (czyli raczej przeciętnego jak na obecne ceny mieszkań) wzrośnie o 267 zł miesięcznie. Dla wielu rodzin to bardzo istotna kwota w domowym budżecie. Dopiero co mieliśmy histerię z powodu wzrostu składki zdrowotnej najbogatszych Polaków o kilkaset złotych, a w tym przypadku mówimy przecież o zupełnie przeciętnych gospodarstwach domowych. Przywrócenie stóp procentowych do poziomu sprzed pandemii zapewne stłumiłoby wzrost cen, lecz równocześnie istotnie zahamowałoby popyt, a co za tym idzie koniunkturę.
Jak na razie RPP zdecydowała o niewielkiej korekcie, podnosząc stopę procentową o 0,4 pkt. proc. Wyżej opisanego kredytobiorcę będzie to kosztować około 70 złotych, co jest znacznie mniejszym obciążeniem.
Powoli kończy się też akcja luzowania ilościowego, czyli skupywania obligacji rządowych – w sierpniu NBP wykupił obligacje o wartości 1,1 mld zł, czyli jedną dziesiątą tego, co deklarował. Tymczasem podczas rekordowej aukcji na samym początku luzowania ilościowego zakupił obligacje o wartości 31 mld zł. Problem w tym, że takie stonowane działania niekoniecznie wpłyną na inflację w odczuwalny sposób, gdyż w głównej mierze kształtują ją czynniki zewnętrzne – postpandemiczne bariery podażowe, a także wzrost cen surowców i energii. Zapewne więc nie usatysfakcjonują one zwolenników szybkiego zduszenia wzrostu cen. Tyle że jestem przekonany, że lepiej ich na razie nie słuchać. ©℗