Ustalając krótkoterminowe stopy procentowe na odpowiednim poziomie i pilnując, by ten poziom był przestrzegany, banki centralne dbają o stabilność cen, bo to fundament gospodarki. W Polsce od niemal dwóch dekad ta stabilność zdefiniowana jest jako roczna inflacja na poziomie 2,5 proc. (taki cel wyznacza sobie bank centralny). Ale właśnie mamy najwyższą od dwóch dekad inflację: 5,4 proc. Nic dziwnego, że pojawia się coraz więcej głosów krytycznych w stosunku do tego, co robi NBP. A raczej: w stosunku do tego, czego nie robi. Główna stopa od 15 miesięcy wynosi 0,1 proc.
Inflacja rośnie nie tylko w Polsce. Drożeją surowce, w górę poszły ceny żywności, dają o sobie znać zmiany klimatu, należy inwestować w odnawialne źródła, więc więcej trzeba zapłacić za prąd. Ale, inaczej niż u nas, wiele banków centralnych dostrzegło wzrost inflacji i zaczęło podnosić stopy procentowe. To prawda, że nie robią tego na razie najważniejsze banki, jak amerykańska Rezerwa Federalna czy Europejski Bank Centralny. W ich przypadku najpierw oczekiwane jest ograniczanie ilościowego luzowania polityki pieniężnej, zwanego popularnie dodrukiem pieniądza. EBC taką zapowiedź już ogłosił. Wprost cenę pieniądza podnosi za to spora grupa banków na wschodzących rynkach. W sierpniu zdecydowało się na to część krajów Ameryki Łacińskiej (Brazylia, Peru, Meksyk, Urugwaj, Paragwaj, w ubiegłym tygodniu Chile). Ale też Korea Południowa, a na naszym kontynencie Islandia, Czechy czy Węgry (w lipcu była ostatnia podwyżka stóp w Rosji).
– Na negatywne szoki podażowe bank centralny nie powinien reagować podwyższaniem stóp procentowych. To byłby szkolny błąd, prowadzący tylko do obniżenia wzrostu gospodarczego albo stłumienia wzrostu gospodarczego – mówił w czwartek na konferencji (pierwszej „w realu” od wybuchu pandemii) prezes NBP Adam Glapiński. Deklarował, że jeśli perspektywy inflacji będą wyglądać źle, a koniunktura będzie dobra, to bank będzie interweniował.
„[W] przyszłym roku, po wygaśnięciu części czynników przejściowo podwyższających dynamikę cen, oczekiwane jest obniżenie się inflacji” – napisano w informacji po posiedzeniu Rady Polityki Pieniężnej, które odbyło się w środę. „Prowadzona przez NBP polityka pieniężna sprzyja utrwaleniu ożywienia aktywności gospodarczej po pandemicznej recesji oraz stabilizuje inflację na poziomie zgodnym z celem inflacyjnym NBP w średnim okresie” – można przeczytać w dokumencie, który towarzyszy każdemu „decyzyjnemu” spotkaniu Rady.
W rzeczywistości ciśnienie jednak nieco wzrosło. Wysoka inflacja stała się tematem nie dla polityki pieniężnej, ale dla polityki w ogóle. Ze strony opozycji padają słowa o drożyźnie. Można się spodziewać poczucia przynajmniej lekkiego dyskomfortu po stronie rządowej. Tym bardziej że prowadzi ona z opozycją liczne spory, ale o ile wiele z nich dla zwykłych wyborców ma dość abstrakcyjny charakter, o tyle ceny w sklepach abstrakcyjne nie są. Nie zmienią tego zaklęcia w rodzaju „a płace rosną szybciej” – bo rośnie średnia płaca, a nie każda. Choć trzeba też zaznaczyć, że dla rządzących wysoka inflacja jest w sumie dość korzystna, bo nominalna wartość transakcji w gospodarce jest większa. To oznacza wyższe wpływy podatkowe, zwłaszcza z VAT. A równocześnie nominalna wartość starych zobowiązań się nie zwiększa. Efekt: szybszy spadek proporcji długu publicznego do PKB.
Takie same powody do zadowolenia mają ci, których dochody faktycznie rosną, a równocześnie spłacają kredyty – o rekordowo niskim oprocentowaniu. Gorzej z tymi, co podwyżek nie dostają, a odkładają pieniądze w bankach – realna wartość ich oszczędności maleje. Albo z tymi, którzy chcą kupić mieszkanie. Niskie stopy procentowe powodują, że nieruchomości są ulubioną inwestycją. Ich ceny idą w górę nawet szybciej od cen konsumpcyjnych (nieruchomości nie uwzględnia się przy wyliczaniu inflacji). Łatwo też wziąć na nie kredyt (z nowym wsparciem rządu może być nawet łatwiej). Tyle że niskie stopy za jakiś czas przeminą i oprocentowanie wzrośnie. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że im później podnoszenie stóp się rozpocznie, tym będzie musiało być mocniejsze – jeśli bank centralny faktycznie będzie chciał doprowadzić do ograniczenia inflacji.
Nie jest tak, że w RPP panuje jednomyślność i że nikt nie chce podnosić stóp procentowych. Przebieg posiedzeń jest tajny, ale choćby dzięki poddawanym pod głosowanie wnioskom – te są znane – wiadomo, że w dziesięcioosobowej RPP jest kilka osób (nadal mniejszość) skłonnych, jak mówią ekonomiści, normalizować politykę pieniężną.
W samej RPP ciśnienie też wzrosło. Dobitnie pokazały to ostatnie wydarzenia. W poniedziałek – dwa dni przed posiedzeniem rady – w PAP Biznes ukazał się wywiad z prezesem Glapińskim. Odebrany powszechnie jako sygnał, żeby ze strony banku centralnego nie spodziewać się podwyżek stóp. Z tym że w NBP od wielu lat obowiązuje zasada black-out: na tydzień przed posiedzeniem i kilka dni po nim o polityce pieniężnej nie mówi się publicznie, zwłaszcza w mediach. Złamanie zasad? Nic podobnego. Biuro prasowe NBP tłumaczy, że black-out obowiązuje członków RPP, może nawet jej przewodniczącego, ale nie prezesa (choć to ta sama osoba) czy członków zarządu. Spora niespodzianka dla osób, które obserwują bank centralny od wielu lat.
W dniu posiedzenia rady RMF FM publikuje tekst „Konflikt w NBP: Część Rady Polityki Pieniężnej oskarża Adama Glapińskiego o autorytaryzm”. O ile wiadomo, styl pracy prezesa NBP nie ulega znaczącej ewolucji. Członkom RPP zaczęło to przeszkadzać dopiero w szóstym roku. Krytyka najwyraźniej nie w smak bankowi. Autor tekstu nie dostaje akredytacji na czwartkową konferencję prezesa. A RPP obrywa się w inny sposób: „Wynagrodzenie członka RPP wynosiło 26 476,25 zł, od dnia 1 sierpnia br. wynosi 37 066,75 zł., co oznacza wzrost o 40 proc.” – taki komunikat trafia na stronę internetową banku centralnego. Podwyżka wynika z głośnego sierpniowego rozporządzenia prezydenta Andrzeja Dudy, które zwiększyło wynagrodzenia „erki”. Chodziło o wiceministrów, więc dostali też wiceprezesi NBP. A także – o czym oświadczenie nie wspomina – prezes banku centralnego. Jego wynagrodzenie jest takie samo jak premiera i marszałków Sejmu i Senatu.
Jak widać, rada i prezes są dość zajęci sobą. Analitycy spodziewają się, że w najbliższych miesiącach inflacja będzie zbliżać się do 6 proc.